„Twoja mama robi lepszy bigos” – historia o rodzinnych ranach, które nigdy się nie goją
– Twoja mama robi lepszy bigos, powinnaś do niej zadzwonić po przepis – powiedział Marek, nawet nie patrząc mi w oczy. Siedział naprzeciwko mnie w szpitalnej poczekalni, bawiąc się telefonem, jakby to wszystko nie dotyczyło jego życia. Jakby nie czekał na wieści o naszym synu, który właśnie przechodził operację wyrostka.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Przez chwilę miałam ochotę krzyknąć, rzucić czymś w ścianę, uciec stamtąd i nigdy nie wracać. Ale siedziałam dalej, wpatrzona w brudną podłogę, próbując nie dopuścić do siebie łez. W głowie dudniło mi tylko jedno: „Dlaczego on to powiedział? Dlaczego teraz?”
Moja relacja z mamą zawsze była trudna. Odkąd pamiętam, czułam się przy niej niewystarczająca. Zawsze ktoś był lepszy – córka sąsiadki, kuzynka z Warszawy, nawet koleżanka z podstawówki. Mama potrafiła jednym spojrzeniem sprawić, że czułam się jak śmieć. Kiedy miałam 18 lat i wyprowadziłam się do Krakowa na studia, przysięgłam sobie, że nigdy nie wrócę do rodzinnego domu w Brzesku.
Marek wiedział o tym wszystkim. Wiedział o moich łzach po nocach, o tym, jak bardzo bolały mnie jej słowa. A mimo to właśnie teraz, kiedy najbardziej potrzebowałam wsparcia, postanowił uderzyć w najczulszy punkt.
– Może rzeczywiście powinnam zadzwonić – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego. – Może ona wie, co robić w takich sytuacjach.
Marek wzruszył ramionami i wrócił do przeglądania Facebooka. Wtedy poczułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.
Czas w szpitalu płynie inaczej. Minuty rozciągają się w godziny, a każda sekunda jest jak wieczność. Obok mnie siedziała starsza pani z siatką pełną jabłek. Co chwilę zerkała na mnie z troską.
– Wszystko będzie dobrze, kochanie – powiedziała nagle. – Dzieci są silniejsze niż nam się wydaje.
Uśmiechnęłam się blado. Chciałam jej uwierzyć, ale strach ściskał mi gardło.
Wtedy przypomniałam sobie dzieciństwo. Mama zawsze była twarda. Kiedy zachorowałam na ospę, nie pozwoliła mi płakać. „Nie bądź mazgajem” – powtarzała. Ale potem siadała przy moim łóżku i czytała mi bajki szeptem, żeby tata nie słyszał.
Może Marek miał rację? Może powinnam zadzwonić do mamy? Ale przecież od pięciu lat nie zamieniłyśmy ani słowa. Ostatni raz widziałyśmy się na pogrzebie babci. Wtedy powiedziała mi prosto w twarz: „Zawsze byłaś rozczarowaniem”.
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk telefonu Marka.
– To od lekarza – powiedział i podszedł do recepcji.
Zostałam sama z własnymi myślami. Próbowałam sobie przypomnieć ostatni raz, kiedy czułam się szczęśliwa. Może wtedy, gdy urodził się Kuba? Albo jeszcze wcześniej – kiedy Marek poprosił mnie o rękę na Plantach? Wtedy wierzyłam, że razem damy radę wszystkiemu.
Ale życie okazało się inne. Marek coraz częściej znikał w pracy albo u kolegów. Ja zostawałam sama z domem, dzieckiem i własnymi demonami. Czasem miałam wrażenie, że jestem przezroczysta.
Wrócił po kilku minutach.
– Operacja się udała – powiedział bez emocji. – Za godzinę będziemy mogli go zobaczyć.
Poczułam ulgę i jednocześnie pustkę. Chciałam rzucić mu się na szyję i płakać ze szczęścia, ale on już odwrócił się do mnie plecami.
– Marek…
– Co?
– Dlaczego to powiedziałeś? O mamie…
Westchnął ciężko.
– Bo mam już dość twojego wiecznego narzekania. Wszystko ci nie pasuje: dom za mały, praca za ciężka, ja za mało obecny… Może twoja mama rzeczywiście wiedziałaby lepiej?
Zatkało mnie. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
– Nie masz pojęcia, jak to boli – wyszeptałam.
– A ty myślisz, że mnie nie boli? – odpowiedział ostro. – Próbuję być dla ciebie wsparciem, ale ty ciągle żyjesz przeszłością!
Wstałam gwałtownie i wyszłam na korytarz. Potrzebowałam powietrza. Potrzebowałam uciec od niego, od siebie samej, od wspomnień.
Przypomniałam sobie pierwszy raz, kiedy Kuba zachorował na anginę. Byłam przerażona. Zadzwoniłam wtedy do mamy – pierwszy i ostatni raz po wyprowadzce – i usłyszałam tylko: „Poradzisz sobie”. Wtedy wydawało mi się to okrutne. Teraz zaczynałam rozumieć: ona po prostu nie umiała okazywać uczuć inaczej.
Wróciłam do poczekalni godzinę później. Marek siedział tam nadal, ale już bez telefonu w ręku. Spojrzał na mnie z wyrzutem.
– Przepraszam – powiedział cicho.
Nie odpowiedziałam. Weszliśmy razem na oddział dziecięcy i zobaczyliśmy Kubę śpiącego spokojnie pod kroplówką. Wtedy coś we mnie pękło na dobre – łzy popłynęły same.
Marek objął mnie niezgrabnie ramieniem.
– Damy radę – szepnął.
Nie wiem, czy mu wierzę. Nie wiem nawet, czy chcę jeszcze próbować naprawiać coś, co jest zepsute od lat.
Wieczorem zadzwoniłam do mamy. Po raz pierwszy od pięciu lat usłyszałam jej głos:
– Halo?
– Mamo… Kuba był dziś operowany…
Cisza po drugiej stronie trwała wieczność.
– Wszystko dobrze?
– Tak… Chciałam tylko powiedzieć… Przepraszam.
Nie odpowiedziała od razu. Ale zanim się rozłączyła, wyszeptała:
– Ja też przepraszam.
Odkładając słuchawkę poczułam ulgę i strach jednocześnie. Czy można odbudować coś, co przez lata było tylko ruiną?
Czasem zastanawiam się: ile ran nosimy w sobie przez całe życie? Czy naprawdę potrafimy wybaczyć – innym i sobie? A może są słowa i gesty, których nigdy nie da się cofnąć?