Sofa „Marzenie” – historia o miłości, samotności i dorastaniu. Czy można ocalić uczucie, gdy wszystko wokół się zmienia?

— Marek, czy ty mnie w ogóle jeszcze kochasz? — zapytałam cicho, patrząc na niego przez półmrok salonu. Siedział na naszej starej sofie „Marzenie”, tej samej, na której kiedyś przysięgaliśmy sobie, że nigdy nie pozwolimy, by cokolwiek nas rozdzieliło. Teraz jednak między nami była cisza, ciężka jak gradowa chmura.

Nie odpowiedział od razu. Wpatrywał się w ekran telewizora, jakby szukał tam rozwiązania na nasze problemy. W końcu westchnął i odłożył pilot.

— Ania… Ja już sam nie wiem — powiedział. — Wszystko się zmieniło.

Wtedy poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przecież jeszcze niedawno śmialiśmy się tu razem, planowaliśmy przyszłość, marzyliśmy o podróżach i własnym domu. Sofa „Marzenie” była naszym centrum wszechświata — miejscem pierwszych pocałunków, nocnych rozmów i wspólnych łez po kłótniach z rodzicami.

Pamiętam dzień, kiedy ją kupiliśmy. Miałam dwadzieścia dwa lata, Marek dwadzieścia cztery. Zbieraliśmy na nią przez całe lato, pracując w barze na rynku w Krakowie. Była brzydka, zielona i trochę przetarta, ale dla nas była symbolem dorosłości. Wnieśliśmy ją do naszego pierwszego wynajmowanego mieszkania na trzecim piętrze bez windy. Marek śmiał się wtedy: „To jest nasz tron! Na tej sofie będziemy królować!”

I przez chwilę rzeczywiście tak było. Każdy wieczór spędzaliśmy razem — ja z książką, on z gitarą. Czasem przychodzili znajomi: Basia z Piotrkiem, którzy zawsze się kłócili; Tomek, który opowiadał głupie żarty; nawet moja mama, która narzekała na bałagan i pytała, kiedy wreszcie się ustatkujemy.

Ale potem przyszła codzienność. Marek dostał pracę w korporacji — wracał późno i był wiecznie zmęczony. Ja zaczęłam studia magisterskie i dorabiałam jako korepetytorka. Nasze rozmowy stawały się coraz krótsze. Zamiast śmiać się razem na sofie, siedzieliśmy obok siebie w milczeniu, każde pogrążone w swoim świecie.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Zastałam Marka śpiącego na sofie, z laptopem na kolanach i niedopitym kubkiem kawy na stoliku. Przykryłam go kocem i usiadłam obok. Patrzyłam na niego długo — na zmarszczki wokół oczu, których wcześniej nie zauważałam, na jego dłonie, które kiedyś tak często mnie obejmowały.

— Marek… — szepnęłam wtedy — pamiętasz jeszcze nasze marzenia?

Otworzył oczy i spojrzał na mnie nieprzytomnie.

— Jakie marzenia?

Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać. Przecież mieliśmy ich tyle: podróż do Portugalii, własny dom z ogrodem, dzieci…

Z czasem zaczęliśmy się coraz częściej kłócić. O drobiazgi: kto nie wyniósł śmieci, kto zapomniał kupić mleka, kto zostawił skarpetki na podłodze. Ale pod tym wszystkim kryło się coś więcej — rozczarowanie sobą nawzajem i życiem, które nie wyglądało tak, jak sobie wyobrażaliśmy.

Najgorsze były święta u moich rodziców w Nowym Sączu. Mama patrzyła na mnie z troską i pytała szeptem:

— Aniu, wszystko u was dobrze?

A ja uśmiechałam się sztucznie i mówiłam:

— Tak, mamo. Wszystko świetnie.

Ale wiedziałam, że widzi prawdę. Marek był coraz bardziej nieobecny — nawet przy stole wigilijnym bawił się telefonem. Ojciec kręcił głową i mruczał pod nosem:

— Młodzi teraz tylko patrzą w te ekrany…

Po powrocie do Krakowa usiedliśmy razem na naszej sofie. Przez chwilę milczeliśmy.

— Ania… Może to wszystko nie ma sensu? — powiedział nagle Marek.

Poczułam zimno w sercu.

— Co masz na myśli?

— Może po prostu… nie umiemy być razem? Może za dużo chcieliśmy?

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam tylko na nasze odbicia w oknie — dwoje ludzi siedzących obok siebie, a jednak tak bardzo oddalonych.

Przez kolejne tygodnie próbowałam ratować naszą relację. Proponowałam wspólne wyjścia do kina, spacery nad Wisłą, nawet weekendowy wyjazd w góry. Marek zgadzał się niechętnie albo odmawiał z powodu pracy.

Pewnej nocy obudziłam się i zobaczyłam go siedzącego na sofie w ciemności.

— Nie śpisz? — zapytałam.

— Nie mogę zasnąć — odpowiedział cicho.

Usiadłam obok niego.

— Marek… Co się z nami stało?

Spojrzał na mnie ze łzami w oczach.

— Nie wiem… Chyba zgubiliśmy siebie gdzieś po drodze.

Objęłam go mocno. Płakaliśmy razem długo — pierwszy raz od miesięcy byliśmy naprawdę blisko.

Następnego dnia postanowiliśmy pójść na terapię dla par. To nie było łatwe — musieliśmy zmierzyć się z własnymi lękami i rozczarowaniami. Ale zaczęliśmy rozmawiać szczerze o tym, czego nam brakuje i czego pragniemy.

Sofa „Marzenie” stała się znów miejscem naszych rozmów — już nie takich beztroskich jak kiedyś, ale prawdziwych i trudnych. Czasem płakaliśmy razem, czasem śmialiśmy się przez łzy.

Nie wiem jeszcze, jak potoczy się nasza historia. Może uda nam się odbudować to, co straciliśmy; może pójdziemy osobnymi drogami. Ale wiem jedno: ta stara sofa zawsze będzie dla mnie symbolem naszych pragnień i rozczarowań — miejscem, gdzie dorastaliśmy razem i osobno.

Czasem patrzę na Marka i pytam siebie: czy można ocalić miłość, gdy świat wokół się zmienia? Czy wystarczy nam odwagi, by zawalczyć o siebie jeszcze raz?