„Po co ci ten ogród? Przecież można mieć tylko trawnik…” – historia o tym, co naprawdę daje nam ziemia
– Po co ty się tak męczysz z tym ogrodem, Anka? – głos Marka rozbrzmiał za moimi plecami, kiedy klęczałam wśród rzędów marchewek. – Przecież można by tu po prostu posiać trawę, postawić leżak i mieć święty spokój.
Zacisnęłam dłonie na motyce. Ziemia była jeszcze wilgotna po nocnym deszczu, pachniała ciężko, jakby niosła w sobie wszystkie wspomnienia mojego dzieciństwa. Nie odwróciłam się od razu. Wolałam nie pokazywać łez, które napłynęły mi do oczu. Ile razy już słyszałam te słowa? Od Marka, od sąsiadów, nawet od własnej córki: „Po co ci to wszystko?”
– Bo lubię – odpowiedziałam cicho, choć w środku aż się we mnie gotowało. – Bo tak trzeba.
Marek westchnął ciężko. – Ale po co? Przecież wszystko można kupić w sklepie. Ziemniaki, marchewki, nawet te twoje ogórki kiszone. Po co się tak zaharowywać?
Wstałam powoli, otrzepując dłonie z ziemi. Spojrzałam na niego – stał z założonymi rękami, w dresie i klapkach, z miną człowieka, który nie rozumie świata. A przecież kiedyś… kiedyś był inny.
– Ty nie pamiętasz, jak to było u mojej babci? – zapytałam nagle. – Jak wszyscy siadali przy stole i jedliśmy to, co sama zebrała z ogrodu? Jak pachniały pomidory zerwane prosto z krzaka?
Marek wzruszył ramionami. – To było dawno. Teraz mamy inne czasy.
Wtedy poczułam, jak coś we mnie pęka. Przypomniałam sobie babcię Zosię, jej spracowane dłonie, śmiech rozlegający się po całym podwórku. Przypomniałam sobie mamę, która zawsze powtarzała: „Ziemia ci odda to, co jej dasz”.
Ale Marek tego nie rozumiał. Dla niego ogród to tylko praca – niepotrzebna, męcząca, bez sensu.
– Ty nigdy nie zrozumiesz – powiedziałam gorzko. – Dla ciebie wszystko musi być proste i wygodne.
Odwróciłam się i wróciłam do grządek. Czułam jego wzrok na plecach, ale nie powiedział już nic więcej.
Wieczorem usiadłam na tarasie z kubkiem herbaty. Córka, Ola, przyszła do mnie z telefonem w ręku.
– Mama, a może tata ma rację? – zaczęła niepewnie. – Wszyscy teraz mają trawniki i baseny. Po co ci te warzywa?
Popatrzyłam na nią uważnie. Miała dopiero siedemnaście lat, a już patrzyła na świat przez pryzmat Instagrama i TikToka. Wszystko musiało być ładne i łatwe.
– Wiesz, Olu – zaczęłam powoli – kiedy byłam mała, ogród był dla mnie miejscem magii. Tu uczyłam się cierpliwości i szacunku do pracy. Tu widziałam, jak z maleńkiego nasionka wyrasta coś pięknego i pożytecznego.
Ola przewróciła oczami. – Ale teraz już nikt tak nie żyje…
Zabolało mnie to bardziej niż słowa Marka.
Następnego dnia przyszła sąsiadka, pani Halina. Przyniosła słoik własnego dżemu i usiadła ze mną na ławce pod jabłonią.
– Widzę, że znowu sama robisz wszystko – powiedziała z troską. – Marek ci nie pomaga?
Pokręciłam głową. – On uważa, że to strata czasu.
Pani Halina westchnęła ciężko. – Teraz wszyscy chcą mieć wszystko od razu. A przecież ogród to nie tylko jedzenie. To spokój dla duszy.
Patrzyłam na swoje dłonie – popękane od pracy, brudne od ziemi. Czy naprawdę byłam już ostatnią osobą na tej ulicy, która wierzyła w sens własnych warzyw?
Wieczorem wybuchła kłótnia. Marek wrócił z pracy zmęczony i zirytowany.
– Anka, ja naprawdę nie rozumiem! Cały dzień siedzisz w tym ogrodzie! Nie masz czasu dla mnie ani dla Oli! Może czas pomyśleć o sobie?
Wstałam gwałtownie od stołu.
– Myślisz, że robię to tylko dla siebie? Że te ogórki i pomidory są ważniejsze niż wy?
– A nie są? – rzucił z przekąsem.
Poczułam łzy pod powiekami.
– Robię to właśnie dla was! Żebyście wiedzieli, skąd bierze się jedzenie! Żebyście czuli smak prawdziwego życia!
Marek milczał przez chwilę.
– Może masz rację… Ale ja chcę mieć żonę, a nie ogrodnika.
Te słowa bolały najbardziej.
Przez kolejne dni pracowałam w ogrodzie sama. Ola coraz częściej zamykała się w swoim pokoju. Marek wychodził do pracy wcześnie rano i wracał późno wieczorem.
Pewnego popołudnia usiadłam na ławce i spojrzałam na swoje grządki: równe rzędy marchewek, pomidory dojrzewające w słońcu, koper pachnący latem. Poczułam dumę… i ogromną samotność.
Czy naprawdę byłam już reliktem przeszłości?
W sobotę rano obudził mnie hałas za oknem. Wyjrzałam i zobaczyłam Marka z łopatą w ręku.
– Co robisz? – zapytałam zdziwiona.
Spojrzał na mnie zmieszany.
– Pomyślałem… może pokażesz mi, jak się sadzi te twoje pomidory?
Serce mi zabiło mocniej.
Ola wyszła za nim z kubkiem kawy.
– Ja też chcę spróbować – powiedziała cicho.
Usiedliśmy razem na ziemi. Pokazałam im, jak delikatnie wsadzać sadzonki do ziemi, jak podlewać i pielić chwasty. Śmialiśmy się przy tym i kłóciliśmy o to, kto lepiej podlewa.
Wieczorem usiedliśmy razem przy stole na tarasie. Na talerzach leżały kanapki z własnym szczypiorkiem i rzodkiewką.
Marek spojrzał na mnie z uśmiechem.
– Może jednak ten ogród ma sens…
Ola zrobiła zdjęcie kanapki i wrzuciła na Instagram z podpisem: „Najlepsze śniadanie ever”.
Patrzyłam na nich i czułam wdzięczność.
Może czasem trzeba się pokłócić i poczuć samotność, żeby inni mogli zobaczyć naszą prawdziwą pasję? Czy warto rezygnować z tego, co kochamy tylko dlatego, że inni tego nie rozumieją?