Nieproszony gość: Jak teściowa zrujnowała nasze małżeństwo

— Nie chcę jej tu widzieć! — krzyknęłam, trzaskając drzwiami kuchni. Głos mi się łamał, a dłonie drżały, kiedy patrzyłam na męża. — Michał, ile razy mam powtarzać? To nasz dom!

Michał stał w progu, jakby nie wiedział, czy wejść, czy uciec. — Ola, ona tylko chce pomóc… — zaczął nieśmiało.

— Pomóc?! — przerwałam mu. — Pomóc? W czym? W decydowaniu, jak mamy żyć? Co mam gotować? Jak wychowywać dzieci, których nawet nie mamy?

Cisza. Tylko zegar na ścianie tykał głośniej niż zwykle. W tej chwili czułam się jak w klatce. Moja teściowa, Barbara, od początku naszego związku próbowała przejąć kontrolę nad każdym aspektem naszego życia. Kiedy zamieszkaliśmy z Michałem w naszym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, poczułam ulgę. Myślałam: „Wreszcie będziemy sami”. Naiwna ja.

Barbara pojawiała się bez zapowiedzi. Czasem z ciastem, czasem z torbą pełną zakupów. Ale zawsze z tym samym spojrzeniem: „Wiem lepiej”. Potrafiła wejść do kuchni i bez słowa wyrzucić moje przyprawy do kosza, bo „przeterminowane”. Przesuwała meble, bo „tak będzie wygodniej”. Nawet raz znalazłam ją w naszej sypialni, przeglądając moją szafę.

— Ola, nie przesadzaj — powtarzał Michał. — Mama chce dobrze.

Ale ja wiedziałam swoje. Każda jej wizyta kończyła się moimi łzami i kłótnią z mężem. Próbowałam rozmawiać z Barbarą. Raz zaprosiłam ją na kawę i powiedziałam wprost:

— Proszę pani, to jest nasz dom. Proszę dzwonić przed przyjściem.

Uśmiechnęła się tylko chłodno. — Ola, ja tu jestem jak u siebie. Michał to mój syn.

Wtedy poczułam pierwszy raz prawdziwą bezsilność.

Z czasem zaczęłam unikać spotkań rodzinnych. Nie jeździłam na imieniny Barbary, nie odbierałam jej telefonów. Michał próbował mnie przekonać do zmiany zdania:

— Ola, ona się martwi. Jesteś dla niej jak córka.

— Nie jestem twoją matką! — wykrzyczałam mu w twarz pewnego wieczoru. — I nigdy nie będę!

Zaczęliśmy się oddalać. Michał coraz częściej wychodził z domu, wracał późno. Ja zamykałam się w łazience i płakałam po cichu, żeby nie słyszał.

Pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam Barbarę w naszym salonie. Siedziała na mojej kanapie i rozmawiała przez telefon. Na stole leżały klucze do mieszkania.

— Skąd pani ma klucz? — zapytałam lodowatym tonem.

— Michał mi dał — odpowiedziała spokojnie. — Chciałam posprzątać.

Wybuchłam. Krzyczałam tak głośno, że sąsiadka z dołu przyszła zapytać, czy wszystko w porządku. Barbara wyszła urażona, a ja rzuciłam kluczami o podłogę i wybiegłam z domu.

Tego wieczoru Michał wrócił późno. Siedziałam w kuchni przy zgaszonym świetle.

— Dlaczego jej dałeś klucz? — spytałam cicho.

— Ola… Ona chciała tylko pomóc…

Nie wytrzymałam. Spakowałam walizkę i pojechałam do rodziców do Piaseczna. Przez tydzień nie odbierałam telefonów od Michała. W końcu przyszedł pod drzwi moich rodziców.

— Ola, wróć do domu — błagał.

— Do jakiego domu? — zapytałam przez łzy. — Tam już nie ma mnie.

Przez kolejne miesiące próbowaliśmy ratować nasze małżeństwo na terapii. Ale Barbara była zawsze obecna — nawet jeśli nie fizycznie, to w naszych rozmowach, w moich lękach i jego poczuciu winy.

W końcu podjęliśmy decyzję o rozstaniu. Michał został z matką, ja zaczęłam nowe życie w kawalerce na Mokotowie. Samotność bolała mniej niż codzienna walka o własną przestrzeń.

Dziś mijają dwa lata od rozwodu. Czasem spotykam Michała na ulicy — wygląda na zmęczonego i smutnego. Ja nauczyłam się żyć sama ze sobą, choć czasem nocą wracają pytania:

Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy naprawdę byłam taka trudna? A może to po prostu niemożliwe wygrać z kimś, kto nigdy nie chciał mnie zaakceptować?

Czy Wy też mieliście kiedyś wrażenie, że ktoś obcy rządzi Waszym życiem bardziej niż Wy sami?