Niekończący się płacz z mieszkania 3B: Prawda, która nas na zawsze zmieniła

— Znowu to samo, Aniu. — Głos mojego męża, Pawła, był zmęczony i rozdrażniony. — Nie możesz po prostu przestać się tym przejmować?

Nie mogłam. Każdej nocy, gdy tylko zapadała cisza w naszym bloku na warszawskim Mokotowie, przez cienkie ściany dobiegał mnie ten sam, rozdzierający płacz dziecka. Mieszkanie 3B — od lat zamknięte na cztery spusty, z zasłoniętymi oknami i drzwiami, których nikt nie otwierał nawet listonoszowi. Wszyscy sąsiedzi szeptali o tej rodzinie, ale nikt nie miał odwagi zrobić czegoś więcej niż zadzwonić do drzwi i odejść z kwitkiem.

Pamiętam pierwszą noc, kiedy usłyszałam ten płacz. Było już po północy. Siedziałam w kuchni, próbując zasnąć po kolejnej kłótni z Pawłem o pieniądze. Nagle ciszę przerwał cichy szloch, który z każdą minutą stawał się coraz głośniejszy. Wstałam i przyłożyłam ucho do ściany. To był głos dziecka — bezbronny, przerażony, jakby wołał o pomoc.

— Paweł, słyszysz to? — spytałam wtedy szeptem.

— To pewnie znowu ta dziewczynka z trzeciego piętra. Przestań się wtrącać w cudze sprawy — odpowiedział zirytowany.

Ale ja nie mogłam przestać. Każdego dnia, wracając z pracy w bibliotece, patrzyłam na drzwi 3B z nadzieją, że może tym razem zobaczę kogoś przez wizjer. Czasem widziałam cień kobiety — panią Martę, matkę tej dziewczynki — jak szybko przemykała do windy z siatkami pełnymi zakupów. Nigdy nie patrzyła nikomu w oczy.

W bloku zaczęły krążyć plotki. Jedni mówili, że Marta jest alkoholiczką, inni — że jej mąż ją bije i dlatego nie wychodzi z domu. Ale nikt nie wiedział nic na pewno. Ja tylko wiedziałam jedno: dziecko płakało coraz częściej i coraz głośniej.

Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę i zapukałam do drzwi 3B. Serce waliło mi jak młotem. Po chwili usłyszałam cichy szelest za drzwiami.

— Dzień dobry, pani Marto… Czy wszystko w porządku? — spytałam niepewnie.

Cisza. Potem szybkie kroki oddalające się od drzwi. Stałam tam jeszcze chwilę, czując się głupio i bezradnie.

Wróciłam do mieszkania i wybuchłam płaczem. Paweł tylko przewrócił oczami.

— Przestań się tym zadręczać! Mamy własne problemy!

Ale ja nie mogłam przestać myśleć o tej dziewczynce. O jej samotności i strachu.

Minęły miesiące. Płacz nie ustawał. Zaczęłam mieć koszmary — śniło mi się, że stoję pod drzwiami 3B i słyszę wołanie o pomoc, ale nie mogę ich otworzyć. W pracy byłam rozkojarzona, w domu coraz częściej kłóciłam się z Pawłem. On miał już dość mojej obsesji.

— Może powinniśmy zadzwonić na policję? — zaproponowałam pewnego dnia.

— I co im powiesz? Że dziecko płacze? Każde dziecko czasem płacze! — odpowiedział z irytacją.

Ale ja wiedziałam, że to nie jest zwykły płacz.

W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam na policję. Przyjechali po godzinie. Razem z sąsiadką z naprzeciwka tłumaczyłyśmy funkcjonariuszom sytuację. Policjanci zapukali do drzwi 3B — bez odpowiedzi. Próbowali jeszcze kilka razy, aż w końcu jeden z nich wyjął łom i wyważył drzwi.

To, co zobaczyliśmy w środku, na zawsze zostanie w mojej pamięci.

W mieszkaniu panował półmrok i zaduch. Na podłodze leżały porozrzucane zabawki, brudne ubrania i resztki jedzenia. W kącie siedziała dziewczynka — może siedmioletnia — skulona, z podkrążonymi oczami i rozczochranymi włosami. Obok niej leżała kobieta — pani Marta — nieprzytomna, blada jak ściana.

Policjanci natychmiast wezwali karetkę. Dziewczynka patrzyła na nas szeroko otwartymi oczami pełnymi strachu i niedowierzania.

— Mama śpi od wczoraj… — wyszeptała cicho.

Okazało się, że Marta przedawkowała leki nasenne po kolejnej awanturze ze swoim mężem, który uciekł kilka dni wcześniej zostawiając je same bez jedzenia i pieniędzy. Dziewczynka przez dwa dni była zamknięta w mieszkaniu bez opieki, głodna i przerażona.

Kiedy ratownicy wynosili Martę na noszach, dziewczynka rozpłakała się jeszcze głośniej niż kiedykolwiek wcześniej. Stałam tam sparaliżowana poczuciem winy i bezsilności.

Przez kolejne dni nie mogłam spać ani jeść. Paweł próbował mnie pocieszać, ale czułam tylko pustkę i żal.

— Może gdybym wcześniej zadzwoniła na policję… Może gdybym była bardziej stanowcza… — powtarzałam sobie w kółko.

W bloku zrobiło się cicho jak nigdy dotąd. Sąsiedzi unikali mojego wzroku; każdy czuł się winny na swój sposób.

Po kilku tygodniach dowiedziałam się od pracowniczki opieki społecznej, że dziewczynka trafiła do rodziny zastępczej poza Warszawą. Marta przeżyła, ale została skierowana na leczenie psychiatryczne.

Czasami myślę o tej dziewczynce i zastanawiam się, czy kiedykolwiek poczuje się bezpieczna. Czy my wszyscy mogliśmy zrobić coś więcej? Dlaczego tak często udajemy, że nie widzimy cudzej krzywdy?

Może każdy z nas nosi w sobie taki zamknięty pokój — pełen strachu i samotności — do którego boimy się zajrzeć? Czy odwaga to tylko jeden telefon więcej? A może to coś znacznie trudniejszego?