„Nie mogła opiekować się matką, ale na proces ze mną znalazła siłę!” – Historia o rodzinnych ranach, które nie chcą się zagoić

– Znowu jej nie ma? – zapytałam babcię, choć odpowiedź znałam aż za dobrze. Siedziałyśmy przy kuchennym stole w naszym małym mieszkaniu na warszawskiej Pradze. Babcia patrzyła przez okno na szare podwórko, a ja próbowałam ukryć łzy. Miałam wtedy dziewięć lat i już wiedziałam, że mama zawsze wybiera siebie.

Mama była jak wiatr – pojawiała się nagle, przynosiła ze sobą zapach drogich perfum i obietnicę lepszego jutra, po czym znikała równie szybko, zostawiając za sobą pustkę. Czasem wracała z nowym mężczyzną, czasem z walizką pełną ubrań z zagranicy, ale nigdy nie zostawała na długo. „Muszę znaleźć swoje szczęście, Zuzia” – powtarzała mi, głaszcząc mnie po głowie. Ale jej szczęście zawsze było gdzieś indziej.

To babcia była moją mamą. To ona tuliła mnie w nocy, gdy bałam się burzy. To ona uczyła mnie gotować rosół i wiązać buty. To ona płakała ze mną, gdy dostałam pierwszą jedynkę w szkole. Mama była tylko cieniem – wspomnieniem kobiety z fotografii.

Gdy miałam siedemnaście lat, babcia zaczęła chorować. Najpierw zapominała drobnych rzeczy – gdzie położyła klucze, jak się nazywa sąsiadka z naprzeciwka. Potem przyszły gorsze dni: upadki, szpitale, diagnoza – Alzheimer. Mama wtedy zadzwoniła tylko raz: „Nie dam rady przyjechać, mam ważne sprawy w Gdańsku”.

Zostałyśmy same. Ja i babcia. Przez kolejne lata opiekowałam się nią jak mogłam – kąpałam ją, karmiłam, zmieniałam pieluchy. Czasem płakałam z bezsilności, czasem krzyczałam w poduszkę z żalu i zmęczenia. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby ją zostawić.

Gdy babcia umarła, miałam dwadzieścia sześć lat. Byłam wykończona psychicznie i fizycznie. Wtedy pojawiła się mama – jakby wyczuła moment. Przyszła na pogrzeb w czarnym płaszczu i ciemnych okularach, których nie zdjęła nawet w kościele. Nie płakała. Po wszystkim podeszła do mnie i powiedziała chłodno:

– Musimy porozmawiać o mieszkaniu.

Zamarłam. To mieszkanie było całym moim światem – domem mojego dzieciństwa, miejscem wspomnień z babcią. Mama jednak miała inne plany.

– Należy mi się połowa – powiedziała bez cienia emocji. – To moje dziedzictwo.

Próbowałam tłumaczyć: – Mamo, nie było cię tu przez lata! Nie wiesz nawet, jak wyglądał ostatni rok życia babci!

– To nie ma znaczenia – przerwała mi ostro. – Prawo jest prawem.

Zaczęły się sądy, pisma od adwokatów, spotkania u notariusza. Mama nagle znalazła siłę i czas na wszystko: na procesy, na kłótnie o każdy metr kwadratowy mieszkania, na wyliczanie wartości mebli po babci. Ja za to traciłam grunt pod nogami.

Pamiętam dzień pierwszej rozprawy. Siedziałam przed salą sądową z drżącymi dłońmi. Mama przyszła elegancka, pewna siebie, z adwokatem u boku. Spojrzała na mnie chłodno:

– Nie bierz tego do siebie, Zuzia. Takie jest życie.

Wtedy coś we mnie pękło. Przez tyle lat czekałam na jej miłość, na choćby cień troski czy zainteresowania. A ona przyszła tylko po swoje.

W sądzie opowiadałam o wszystkim: o nocach bez snu przy łóżku babci, o jej strachu przed zapomnieniem własnego imienia, o tym, jak musiałam rezygnować ze studiów i pracy, by się nią opiekować. Sędzia słuchał uważnie, ale prawo było po stronie mamy.

Po rozprawie wróciłam do pustego mieszkania. Usiadłam na kanapie i patrzyłam na zdjęcie babci stojące na komodzie. „Co byś zrobiła na moim miejscu?” – zapytałam szeptem.

Mama wygrała sprawę. Musiałam sprzedać mieszkanie i oddać jej połowę pieniędzy. Zostałam z niczym – bez domu, bez rodziny, bez poczucia sprawiedliwości.

Przez wiele miesięcy nie mogłam spać spokojnie. W głowie wciąż słyszałam słowa mamy: „Takie jest życie”. Zastanawiałam się: czy naprawdę? Czy życie to tylko walka o pieniądze i majątek? Czy więzi rodzinne nic już nie znaczą?

Czasem spotykam mamę przypadkiem na ulicy – zawsze elegancką, uśmiechniętą do nowego partnera u boku. Udaje, że mnie nie widzi.

A ja? Uczę się żyć od nowa. Wynajmuję mały pokój na Ochocie i pracuję w kawiarni. Czasem wieczorem siadam przy oknie i wspominam babcię – jej ciepłe dłonie, spokojny głos, zapach ciasta drożdżowego.

Zastanawiam się: czy można wybaczyć komuś taką zdradę? Czy rodzina to tylko słowo? A może to ja powinnam była wcześniej przestać wierzyć w bajki o matczynej miłości?

Może ktoś z was zna odpowiedź…