„Jesteś mi coś winna” – historia córki, która nigdy nie usłyszała przeprosin od własnej matki
— Zuzanna, czy możesz w końcu przyjechać i zrobić mi zakupy? — głos mamy był ostry, nieznoszący sprzeciwu. Siedziałam na korytarzu swojego mieszkania na warszawskim Mokotowie, ściskając telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. W tle słyszałam szum telewizora, jej ulubiony serial leciał jak zawsze za głośno.
— Mamo, mam dziś dużo pracy… — zaczęłam ostrożnie, ale przerwała mi natychmiast.
— Praca, praca! Zawsze coś. Ja już jestem stara, należy mi się pomoc. To twój obowiązek.
Te słowa zabolały. Nie dlatego, że prosiła o pomoc. Bolało to, z jaką pewnością siebie żądała ode mnie wsparcia, jakby całe nasze życie nie miało znaczenia. Jakby nie pamiętała tych wszystkich lat, kiedy byłam dla niej niewidzialna. Kiedy wracałam ze szkoły z medalem za olimpiadę matematyczną i słyszałam tylko: „No i co z tego? Zamiast tego mogłabyś posprzątać pokój.”
Zawsze byłam dla niej niewygodnym dodatkiem do życia. Ojciec odszedł, gdy miałam siedem lat. Mama nigdy nie wybaczyła mi tego, że zostałam z nią sama. Przynajmniej tak to czułam. Jej chłód był jak ściana lodu — nie do przebicia. Próbowałam wszystkiego: dobrych ocen, pomocy w domu, nawet gotowania jej ulubionych pierogów na imieniny. Nigdy nie usłyszałam „dziękuję”, a już na pewno nie „kocham cię”.
Teraz siedziała sama w swoim mieszkaniu na Ochocie i dzwoniła do mnie tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowała. Nie pytała, jak się czuję. Nie interesowało jej moje życie. Ale kiedy zachorowała na cukrzycę i coraz trudniej było jej wychodzić z domu, nagle przypomniała sobie o moim istnieniu.
— Zuzanna! — powtórzyła zniecierpliwiona. — Słyszysz mnie w ogóle?
— Słyszę — odpowiedziałam cicho. — Przyjadę po pracy.
Rozłączyła się bez słowa podziękowania.
W drodze do niej czułam narastającą złość i żal. W głowie kłębiły mi się wspomnienia: jej zimny wzrok, ironiczne komentarze przy rodzinnych obiadach („Znowu przytyłaś?”), wieczne porównywanie mnie do kuzynki Magdy („Magda to przynajmniej ma porządnego męża”).
Weszłam do jej mieszkania i od razu poczułam znajomy zapach starej kawy i lawendowych kul na mole. Siedziała w fotelu, owinięta szarym kocem.
— W końcu jesteś — rzuciła bez entuzjazmu. — Lista zakupów leży na stole.
Zebrałam się w sobie.
— Mamo… — zaczęłam niepewnie. — Czy ty naprawdę uważasz, że nic się między nami nie wydarzyło? Że wszystko jest… neutralne?
Spojrzała na mnie z irytacją.
— Przeszłość to przeszłość. Teraz jestem stara i potrzebuję pomocy. Ty jesteś moją córką. To twój obowiązek.
— Ale nigdy mnie nawet nie przeprosiłaś za to, jak mnie traktowałaś… — głos mi zadrżał.
Wzruszyła ramionami.
— Każdy miał ciężko. Ja też nie miałam łatwego życia. Nie będziemy teraz roztrząsać starych spraw.
Poczułam się tak, jakbym znów miała dziesięć lat i tłumaczyła się przed nią za coś, czego nie zrobiłam.
Zrobiłam zakupy, posprzątałam kuchnię i wyszłam bez słowa pożegnania. W drodze powrotnej do domu łzy same napływały mi do oczu. Próbowałam zrozumieć: czy naprawdę jestem jej coś winna tylko dlatego, że mnie urodziła? Czy więzy krwi są ważniejsze niż wszystko inne?
Wieczorem zadzwonił mój brat Paweł.
— Byłaś dziś u mamy? — zapytał bez ogródek.
— Byłam — odpowiedziałam krótko.
— Wiesz… Ona ostatnio często mówi o tym, że jesteśmy jej winni opiekę. Ale nigdy nie mówi o tym, co my czuliśmy przez te wszystkie lata.
— Paweł… Ty też to czujesz?
— Oczywiście! Myślisz, że tylko ciebie traktowała jak powietrze? Ale ona się nie zmieni. Nigdy nie przeprosi.
Siedzieliśmy w ciszy przez chwilę.
— Może powinniśmy jej powiedzieć, jak bardzo nas to boli? — zaproponowałam niepewnie.
— Możemy spróbować… Ale czy to coś zmieni?
Następnego dnia pojechaliśmy razem do mamy. Paweł zaczął rozmowę:
— Mamo, chcemy z tobą porozmawiać o naszej rodzinie. O tym, jak się czuliśmy przez te wszystkie lata.
Spojrzała na nas podejrzliwie.
— Znowu jakieś pretensje? Ja już jestem za stara na takie rozmowy.
— Ale my tego potrzebujemy — powiedziałam stanowczo. — Chcielibyśmy usłyszeć od ciebie choć jedno „przepraszam”.
Zamilkła na chwilę, po czym westchnęła ciężko.
— Nie wiem, czego ode mnie oczekujecie. Robiłam wszystko najlepiej jak umiałam.
Nie usłyszeliśmy przeprosin. Ale pierwszy raz od lat powiedzieliśmy jej wprost, co czujemy. Wyszliśmy razem z Pawłem na klatkę schodową i poczułam ulgę — może niewielką, ale jednak ulgę.
Dziś wiem jedno: czasem trzeba pogodzić się z tym, że nie dostaniemy od rodziców tego, czego najbardziej potrzebujemy. Ale czy to znaczy, że powinniśmy zapomnieć o własnych uczuciach? Czy naprawdę jesteśmy winni opiekę komuś tylko dlatego, że nas urodził? Jak wy byście postąpili na moim miejscu?