Zaczęło się od krzyku: Moje życie po odejściu Marka

— Znowu nie zamknęłaś drzwi na klucz! — wrzasnął Marek, trzaskając szafką w kuchni. Stałam w kącie, ściskając w dłoniach kubek z zimną już herbatą. Moje serce waliło jak oszalałe, a w gardle czułam znajome ściśnięcie. — Przepraszam — wyszeptałam, choć wiedziałam, że to niczego nie zmieni. Marek był jak burza — nieprzewidywalny, gwałtowny, a ja od lat żyłam pod jego chmurami.

Wszystko zaczęło się od tej jednej decyzji: przeprowadzka na wieś. Marek twierdził, że to dla nas szansa na nowe życie. Ja nie miałam prawa głosu. Zawsze powtarzał, że wie lepiej. „Będziemy szczęśliwi, zobaczysz” — mówił, patrząc mi prosto w oczy, a ja chciałam mu wierzyć. Chciałam wierzyć, że dla naszych dzieci — Asi i Wojtka — będzie lepiej. Że w końcu przestaniemy się kłócić o pieniądze, że Marek przestanie być taki nerwowy.

Dom, do którego trafiliśmy, był ruiną. Tynk odpadał ze ścian, okna skrzypiały przy każdym podmuchu wiatru, a podłogi uginały się pod stopami. Dzieci patrzyły na mnie z pytaniem w oczach: „Mamo, czy tu będziemy szczęśliwi?” Nie umiałam odpowiedzieć.

Pierwsze tygodnie były koszmarem. Marek coraz częściej znikał — tłumaczył się pracą u sąsiada, ale wracał późno i coraz bardziej rozdrażniony. Zaczęły się ciche dni i głośne noce. Krzyczał na mnie za byle co: za przypaloną zupę, za kurz na parapecie, za to, że dzieci płaczą. Asia tuliła się do mnie nocami, a Wojtek zaczął moczyć się w łóżku.

Pewnego ranka obudziłam się sama. Marek nie wrócił na noc. Na stole leżała kartka: „Nie szukaj mnie. Mam dość.” Przez chwilę miałam nadzieję, że to żart. Ale nie wrócił ani tego dnia, ani następnego. Zostałam sama z dwójką dzieci i domem, który rozpadał się szybciej niż moje poczucie bezpieczeństwa.

— Mamo, kiedy tata wróci? — zapytała Asia cicho.
— Nie wiem, kochanie — odpowiedziałam drżącym głosem.

Zaczęła się walka o przetrwanie. Nie miałam pracy, oszczędności starczyły na kilka tygodni. Sąsiedzi patrzyli na mnie z litością albo podejrzliwością — „ta od Marka”, „ta z miasta”. Każde wyjście do sklepu było upokorzeniem. Czułam na sobie ich spojrzenia.

Dzieci chorowały — wilgoć w domu dawała się we znaki. Lekarz rodzinny przyjechał raz i już więcej nie wrócił. Musiałam nauczyć się wszystkiego od nowa: jak naprawić cieknący kran, jak rozpalić w piecu, jak rozdzielić ostatni chleb na trzy osoby.

Najgorsze były wieczory. Siedziałam przy kuchennym stole i patrzyłam na zdjęcie ślubne — młoda dziewczyna z nadzieją w oczach i Marek obejmujący ją ramieniem. Kim była ta kobieta? Gdzie podziała się jej odwaga?

Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Zofia.
— Musisz sobie poradzić — powiedziała bez ogródek. — Nikt ci tu nie pomoże za darmo.

Zacisnęłam zęby i zaczęłam szukać pracy. Sprzątałam u sąsiadów, zbierałam jabłka w sadzie, piekłam ciasta na zamówienie. Każda złotówka była na wagę złota. Dzieci pomagały jak umiały — Asia opiekowała się młodszym bratem, Wojtek nosił drewno do pieca.

Czasem miałam ochotę krzyczeć ze złości i bezsilności. Dlaczego Marek nas zostawił? Dlaczego ja nie potrafiłam odejść wcześniej? Czy naprawdę byłam tak słaba?

Któregoś dnia znalazłam list od Marka w skrzynce na listy:
„Nie potrafiłem już dłużej żyć w tym kłamstwie. Przepraszam. Zasługujesz na więcej niż mogłem ci dać.” Przeczytałam go sto razy i za każdym razem czułam narastającą pustkę.

Dzieci dorastały szybciej niż powinny. Asia przestała pytać o ojca, Wojtek zamknął się w sobie. Ja też stwardniałam — nauczyłam się nie płakać przy nich, nauczyłam się walczyć o każdy dzień.

Ale czasem nocą siadałam przy oknie i patrzyłam na ciemność za szybą. Czułam się jak ta stara chałupa — pełna pęknięć i ran, które nigdy się nie zagoją.

Minęły lata. Dom nadal był ruiną, ale już naszą ruiną. Zbudowałam wokół siebie mur z codziennych obowiązków i trosk. Nauczyłam się żyć bez Marka, ale nigdy nie przestałam zadawać sobie pytania: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy bylibyśmy szczęśliwi, gdybym wtedy powiedziała „nie”?

Czasem spotykam Marka w miasteczku — starszy, poszarzały, unika mojego wzroku. Nie mam już do niego żalu. Może oboje byliśmy ofiarami własnych lęków i niespełnionych marzeń.

Dziś wiem jedno: życie nie zawsze daje drugą szansę. Ale może właśnie dlatego warto walczyć o siebie każdego dnia?

Czy można naprawdę zacząć od nowa? A może są rany, które nigdy się nie zabliźnią?