„Za dużo uwagi poświęcasz dziecku” – historia matki, która nie potrafi przestać się martwić

– Znowu nie spałeś całą noc? – zapytałam szeptem, stojąc w drzwiach pokoju mojego syna. Była szósta rano, a przez szparę pod drzwiami widziałam jeszcze światło jego lampki. Michał leżał na łóżku z telefonem w dłoni, oczy miał przekrwione, a pod nimi ciemne sińce. Przez chwilę patrzył na mnie bez słowa, jakby zastanawiał się, czy w ogóle warto odpowiadać.

– Nie mogłem zasnąć – mruknął w końcu i odwrócił się do ściany.

Weszłam do środka, usiadłam na brzegu łóżka. Chciałam go pogłaskać po głowie, ale odsunął się nieznacznie. Poczułam ukłucie w sercu. Przecież jeszcze niedawno tulił się do mnie co wieczór, prosił o bajkę na dobranoc. Teraz miał prawie piętnaście lat i coraz częściej zamykał się w sobie.

– Michał, musisz spać w nocy. Wiesz, jak to wpływa na twoje zdrowie. – Starałam się mówić spokojnie, choć w środku gotowałam się ze strachu.

– Mamo, daj mi spokój – syknął. – Wszyscy śpią normalnie, tylko ja nie mogę. Może jestem jakiś nienormalny?

Zacisnęłam dłonie na kolanach. Nie wiedziałam już, jak mu pomóc. Od miesięcy chodziliśmy do różnych lekarzy: pediatra, neurolog, psycholog. Każdy miał inną teorię. Jeden mówił o dojrzewaniu, drugi o stresie szkolnym, trzeci sugerował depresję. Ale żaden nie potrafił powiedzieć mi, co powinnam zrobić.

Ostatni lekarz spojrzał na mnie z wyraźnym zniecierpliwieniem.

– Pani Anno, za dużo uwagi poświęca pani dziecku. Chłopak musi sam nauczyć się radzić sobie z problemami. Proszę pozwolić mu trochę odetchnąć.

Poczułam się wtedy tak, jakby ktoś mnie uderzył. Czy naprawdę byłam nadopiekuńcza? Czy to moja wina, że Michał nie śpi, że coraz rzadziej wychodzi z domu, że nie ma przyjaciół? Mój mąż, Tomek, też coraz częściej powtarzał mi to samo:

– Anka, daj mu spokój. Przestaniesz go kontrolować na każdym kroku, to może sam się ogarnie.

Ale ja nie potrafiłam. Każdego ranka sprawdzałam, czy Michał zjadł śniadanie. Każdego wieczoru zaglądałam do jego pokoju, żeby upewnić się, że śpi. Kiedy wychodził do szkoły, czekałam na wiadomość: „Jestem już na miejscu”. Gdy wracał później niż zwykle, serce waliło mi jak młotem.

Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz naprawdę się przestraszyłam. Była sobota, Michał miał spotkać się z kolegami w parku. Cieszyłam się – może wreszcie zacznie wychodzić z domu! Ale minęły dwie godziny, potem trzy… Nie odbierał telefonu. Wybiegłam z domu bez kurtki i biegałam po parku jak szalona, wołając jego imię. Ludzie patrzyli na mnie dziwnie. W końcu znalazłam go siedzącego na ławce pod drzewem. Sam.

– Co się stało? – zapytałam z trudem łapiąc oddech.

– Nikt nie przyszedł – odpowiedział cicho i spuścił głowę.

Wtedy pierwszy raz zobaczyłam łzy w jego oczach od czasu, gdy był małym chłopcem. Usiadłam obok niego i objęłam ramieniem. Nie powiedziałam nic więcej – wiedziałam, że żadne słowa nie pomogą.

Od tamtej pory Michał zamknął się jeszcze bardziej. W szkole radził sobie coraz gorzej. Nauczyciele dzwonili do mnie z pretensjami: „Pani syn jest nieobecny duchem”, „Nie odrabia prac domowych”, „Nie angażuje się w lekcje”. Próbowałam rozmawiać z nim wieczorami:

– Michałku, może spróbujesz pogadać z kimś ze szkoły? Może psycholog?

– Po co? I tak nikt mnie nie rozumie – odpowiadał beznamiętnie.

Czułam się coraz bardziej bezradna. Tomek zaczął wracać później z pracy, unikał rozmów o Michale.

– Nie przesadzaj – mówił tylko. – Każdy nastolatek ma trudny okres.

Ale ja widziałam coś więcej: strach w oczach syna, jego samotność i poczucie bycia innym.

Pewnej nocy obudziłam się o drugiej nad ranem i zobaczyłam światło pod drzwiami jego pokoju. Weszłam bez pukania. Michał siedział przy biurku i pisał coś w zeszycie.

– Nie możesz spać? – zapytałam cicho.

Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Mamo… czasem myślę, że lepiej by było, gdybym po prostu zniknął.

Zamarłam. Poczułam lodowaty strach przeszywający całe ciało.

– Michał… nigdy tak nie mów! Jesteś dla mnie wszystkim!

Usiadłam obok niego i zaczęłam płakać. On też płakał. Siedzieliśmy tak długo w milczeniu.

Następnego dnia zadzwoniłam do poradni zdrowia psychicznego dla młodzieży. Umówiłam nas na wizytę u psychiatry dziecięcego. Tomek był przeciwny:

– Przesadzasz! Robisz z niego wariata!

Ale nie ustąpiłam. Wiedziałam już wtedy, że muszę walczyć o syna nawet wtedy, gdy wszyscy wokół mówią mi: „Za dużo uwagi poświęcasz dziecku”.

W gabinecie psychiatry Michał długo milczał. W końcu powiedział:

– Boję się spać… boję się snów…

Lekarka spojrzała na mnie ze współczuciem.

– To nie jest pani wina – powiedziała cicho. – On potrzebuje wsparcia i czasu.

Od tamtej pory zaczęliśmy terapię rodzinną. Było ciężko – wiele łez, kłótni i wyrzutów sumienia. Ale powoli zaczęliśmy rozmawiać ze sobą inaczej: mniej o ocenach i obowiązkach, więcej o uczuciach i lękach.

Dziś wiem jedno: nie jestem nadopiekuńcza. Jestem matką chłopca, który potrzebuje mnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Może czasem przesadzam ze strachem i troską… Ale czy można kochać swoje dziecko za bardzo?

Czasem zastanawiam się: gdzie jest granica między troską a nadopiekuńczością? Czy można być „za bardzo” obecnym w życiu własnego dziecka? A może to właśnie nasza obecność jest tym, co ratuje je przed samotnością?