Z wiejskiej sielanki do miejskiego labiryntu: Jak usłyszałam „Nie jesteś stąd” i co to ze mną zrobiło
— Ty chyba nie jesteś stąd, co? — zapytała dziewczyna z różowymi włosami, patrząc na mnie spod grzywki, gdy nieporadnie próbowałam znaleźć odpowiedni tramwaj na rondzie Dmowskiego. Zawstydzona, przygryzłam wargę i spojrzałam na mapę w telefonie, która wydawała się mówić innym językiem niż ja. W moim rodzinnym Sierpcu wszystko było proste: trzy autobusy, jeden rynek, wszyscy znali moją mamę z biblioteki. Tutaj, w Warszawie, czułam się jak dziecko we mgle.
Przez pierwsze tygodnie studiów na Politechnice Warszawskiej czułam się jak aktorka w złym filmie. Moja współlokatorka, Magda z Ursynowa, śmiała się z mojego akcentu i tego, że nie wiedziałam, czym jest „ZTM-ka”. — Serio nigdy nie jechałaś metrem? — pytała z niedowierzaniem. — U nas w Sierpcu najwyższy budynek ma cztery piętra — próbowałam żartować, ale śmiech grzązł mi w gardle.
Najgorsze były weekendy. Wszyscy wracali do swoich rodzin albo szli na imprezy, a ja siedziałam w pustym pokoju i słuchałam przez telefon głosu mamy. — Dziecko, po co ci to było? — pytała cicho. — Przecież tu masz wszystko…
Ale ja wiedziałam, że nie mam. W Sierpcu byłam „tą zdolną”, „córką pani Haliny”, „dziewczyną od matematyki”. Tutaj byłam nikim. Nikt nie pytał mnie o zdanie, nikt nie zauważał moich starań. Nawet wykładowcy patrzyli przez palce na moje nieśmiałe odpowiedzi.
Pewnego dnia, po wyjątkowo trudnych zajęciach z analizy matematycznej, usiadłam na ławce przed uczelnią i rozpłakałam się jak dziecko. Obok przysiadł chłopak z mojego roku, Michał z Pragi. — Co jest? — zapytał bez ogródek. — Nic… Po prostu… Chyba nie pasuję tutaj — wydukałam. Uśmiechnął się smutno. — Każdy tak myśli na początku. Ale wiesz co? Warszawa to nie jest miasto dla ludzi „stąd”. Tu wszyscy są skądś.
Jego słowa dały mi trochę otuchy, ale wieczorem znów zadzwoniła mama. — Tata mówi, że powinnaś wrócić. Że to nie miejsce dla ciebie. Że tu przynajmniej ktoś cię szanuje…
Poczułam złość. Czy naprawdę miałam całe życie być „córką pani Haliny”? Czy nie mogłam być po prostu sobą? Ale kiedy wróciłam do mieszkania i zobaczyłam Magdę otoczoną grupą znajomych, śmiejącą się głośno i swobodnie, poczułam się jeszcze bardziej obca.
Z czasem zaczęłam zauważać drobiazgi: spojrzenia ludzi w sklepie, kiedy prosiłam o „bułkę paryską” zamiast „kajzerki”, śmiechy na uczelni, gdy mówiłam „na dworzu” zamiast „na dworze”. Nawet sposób, w jaki ubierałam się — sweter po babci i stare jeansy — wydawał się tu nie na miejscu.
Najbardziej bolały jednak rozmowy z rodziną. Mama coraz częściej płakała przez telefon. Tata milczał albo rzucał krótkie: — I tak wrócisz. Tu jest twoje miejsce.
W święta wróciłam do domu. Na rynku nic się nie zmieniło: ten sam kiosk, ta sama pani Zosia sprzedająca warzywa. Ale ja już nie byłam taka sama. Przy stole wigilijnym babcia zapytała: — No i jak tam w tej Warszawie? Znalazłaś sobie chłopaka? — Nie babciu… Tam nikt mnie nie zna…
Tata spojrzał na mnie surowo: — Bo tam nikt nie potrzebuje takich jak my. Tam liczą się znajomości i pieniądze.
Wróciłam do Warszawy z ciężkim sercem. Próbowałam odnaleźć się wśród ludzi, którzy biegli przez życie szybciej niż ja potrafiłam nadążyć. Michał czasem zapraszał mnie na kawę albo spacer po Starym Mieście. Opowiadał o swoim dzieciństwie na Pradze, o tym jak jego ojciec pił i jak matka walczyła o każdy dzień.
— Wiesz co? — powiedział kiedyś. — Miasto to tylko tło. Najważniejsze jest to, co masz w środku.
Zaczęłam powoli otwierać się na nowe doświadczenia. Zapisałam się do koła naukowego, zaczęłam chodzić na spotkania literackie. Poznałam ludzi z różnych stron Polski: Anię z Białegostoku, Pawła z Opola, Kasię z Nowego Sącza. Każdy miał swoją historię o tym, jak trudno być „nie stąd”.
Ale mimo to ciągle słyszałam: — Ty chyba nie jesteś stąd? — I za każdym razem bolało tak samo.
Któregoś dnia zadzwoniła mama: — Tata miał zawał. Przyjedź.
Wróciłam do Sierpca szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. W szpitalu tata leżał blady i słaby. Spojrzał na mnie i wyszeptał: — Przepraszam… Chciałem tylko, żebyś była szczęśliwa.
Poczułam wtedy, że nieważne gdzie jestem — zawsze będę trochę „nie stąd”. Ale może właśnie o to chodzi? Może dom to nie miejsce na mapie, tylko ludzie i wspomnienia?
Dziś siedzę w swoim małym pokoju na Mokotowie i patrzę przez okno na światła miasta. Czasem tęsknię za ciszą Sierpca, czasem czuję się tu obca. Ale już wiem, że mogę być sobą wszędzie.
Czy naprawdę musimy wybierać między tym skąd jesteśmy a tym kim chcemy być? A może najważniejsze to znaleźć swoje miejsce – nawet jeśli nigdzie nie będziemy „stąd”? Co o tym myślicie?