Wszyscy myśleli, że jestem szczęśliwa: Historia kobiety, która przez lata ukrywała swój ból

– Znowu się uśmiechasz, Aniu. Ty to zawsze potrafisz rozładować każdą sytuację – powiedziała moja siostra Marta, kiedy podczas rodzinnego obiadu żartowałam z teściowej, która narzekała na pogodę. Wszyscy się śmiali, a ja czułam, jak w środku ściska mnie coś zimnego i ciężkiego. Patrzyłam na mojego męża, Andrzeja, który nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. Moje wnuki biegały po ogrodzie, dzieci rozmawiały o wakacjach, a ja… ja byłam jak duch, który tylko odgrywa swoją rolę.

Od lat słyszałam, że jestem szczęściarą. Że mam wszystko – dom z ogrodem pod Warszawą, stabilnego męża, dwójkę dorosłych dzieci, które „wyszły na ludzi”, wnuki, które przyjeżdżają w każdą niedzielę na rosół. Znajomi zazdrościli mi „spokoju”, rodzina chwaliła za „ogarnięcie” i wieczne poczucie humoru. Nawet Marta kiedyś powiedziała: „Podziwiam cię, bo ty zawsze potrafisz być silna”. I przez długi czas sama w to wierzyłam. Wierzyłam, że to moja rola – być tą, która wszystko zniesie, wszystko naprawi i zawsze się uśmiechnie.

Ale prawda była inna. Każdego wieczoru siadałam w kuchni z kubkiem herbaty i patrzyłam w okno na ciemny ogród. Czułam się niewidzialna. Andrzej od lat żył swoim życiem – praca, telewizor, czasem wyjazd na ryby z kolegami. Rozmawialiśmy głównie o rachunkach i zakupach. Dzieci dzwoniły rzadko, wnuki były cudowne, ale po ich wyjeździe zostawała tylko cisza.

Pamiętam taki wieczór, kiedy usiadłam przy stole naprzeciwko Andrzeja i zapytałam:
– Pamiętasz jeszcze, kiedy ostatni raz byliśmy razem w kinie?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Po co ci kino? Przecież masz Netflixa.
Wtedy poczułam się tak bardzo sama. Jakby ktoś zamknął mnie w szklanej bańce i odciął od reszty świata.

Zaczęłam coraz częściej wychodzić na długie spacery po lesie. Tam mogłam płakać bez świadków. Raz spotkałam sąsiadkę, panią Zofię.
– Aniu, wszystko w porządku? – zapytała z troską.
– Tak, oczywiście! – odpowiedziałam automatycznie.
Bo przecież tak trzeba. Nie wypada narzekać, skoro „wszystko masz”.

Najgorsze były święta. Wszyscy przy stole, śmiechy, rozmowy o polityce i zdrowiu. A ja czułam się jak aktorka w kiepskim teatrze. Kiedyś podczas Wigilii usłyszałam rozmowę moich dzieci:
– Mama to ma dobrze, niczym się nie przejmuje.
Zacisnęłam pięści pod stołem. Chciałam krzyknąć: „Nie wiecie nic o moim życiu! Nie widzicie mojego zmęczenia!”
Ale tylko nalałam sobie barszczu i uśmiechnęłam się do wnuczki.

Z czasem zaczęły się problemy ze snem. Budziłam się w środku nocy z uczuciem lęku. Przewracałam się z boku na bok, myśląc: „Czy tak już będzie zawsze? Czy to jest ta nagroda za lata poświęceń?”

Pewnego dnia Marta zadzwoniła do mnie zapłakana. Jej mąż miał romans.
– Aniu, jak ty to robisz, że u was zawsze jest spokój?
Chciałam jej powiedzieć prawdę: że spokój to tylko fasada. Że Andrzej od dawna nie patrzy mi w oczy, że nie pamiętam już jego dotyku ani czułego słowa. Ale nie umiałam. Pocieszałam ją jak zawsze:
– Dasz radę, jesteś silna.
A potem długo płakałam w łazience.

Najbardziej bolało mnie to, że nikt nie pytał: „A ty? Jak się czujesz?” Wszyscy byli przekonani, że jestem niezniszczalna. Nawet kiedy złamałam nogę i przez miesiąc leżałam w łóżku, wszyscy oczekiwali ode mnie żartów i dobrego humoru.

Pewnego dnia nie wytrzymałam. Podczas obiadu z rodziną nagle wybuchłam:
– Czy ktoś z was kiedyś zapytał mnie, czego ja chcę? Czy ktoś zauważył, że jestem zmęczona?
Zapadła cisza. Andrzej spojrzał na mnie zaskoczony.
– Przecież nigdy nie narzekałaś – powiedział cicho.
– Bo nigdy nie miałam prawa! – krzyknęłam i wybiegłam z domu.

Siedziałam na ławce przed domem i płakałam jak dziecko. Po raz pierwszy od lat pozwoliłam sobie na słabość. Po chwili przyszła do mnie córka.
– Mamo… przepraszam. Myślałam, że jesteś szczęśliwa.
– Bo tak miało być – odpowiedziałam przez łzy. – Ale już nie chcę udawać.

Od tamtego dnia zaczęło się powoli zmieniać. Zaczęliśmy rozmawiać – najpierw niezdarnie, potem coraz szczerzej. Andrzej próbował się starać – czasem nieporadnie, ale jednak. Dzieci częściej dzwoniły „tak po prostu”.

Ale wiem jedno: przez lata nosiłam w sercu ciężar samotności tylko dlatego, że wszyscy oczekiwali ode mnie siły i uśmiechu. Czy naprawdę tak trudno zobaczyć drugiego człowieka za jego maską? Czy musimy udawać szczęście tylko dlatego, że inni tego od nas oczekują?