Urodziny, które zmieniły wszystko – czy warto poświęcać siebie dla rodzinnych tradycji?
– Arleta, a gdzie jest bigos? – głos teściowej przebił się przez gwar rozmów niczym dzwon alarmowy. Stałam w kuchni, ścierając z blatu resztki ciasta, które upiekłam z myślą o cichej, kameralnej kolacji. Zamiast tego, jak co roku, dom wypełnił się gwarem i zapachem ciężkich potraw, których nikt nie doceniał, a których przygotowanie kosztowało mnie godziny pracy i morze nerwów.
– W tym roku nie robiłam bigosu, mamo – odpowiedziałam cicho, czując jak w gardle rośnie mi gula. – Chciałam, żeby było trochę inaczej.
Teściowa spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Jak to inaczej? Przecież zawsze jest bigos na urodziny Wiktora! – Jej głos był coraz głośniejszy, a spojrzenia pozostałych gości zaczęły się na mnie skupiać.
Wiktor, mój mąż, stał w kącie salonu i udawał, że nie słyszy. Zawsze tak robił – wycofywał się, gdy sytuacja stawała się niewygodna. To ja byłam tą, która musiała tłumaczyć się z każdej decyzji. Przez lata godziłam się na to milcząco, ale tym razem coś we mnie pękło.
– Może w tym roku spróbujemy czegoś nowego? – zaproponowałam nieśmiało. – Upiekłam tartę z warzywami i zrobiłam lekką sałatkę. Chciałam, żeby było trochę lżej.
– Lżej? – prychnął szwagier Marek. – To co my tu przyszliśmy jeść? Trawę?
Śmiech rozlał się po pokoju jak fala. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu, ale nie pozwoliłam im spłynąć. Przez chwilę miałam ochotę rzucić wszystko i wyjść. Ale zostałam. Zawsze zostaję.
Wspomnienia poprzednich lat przewinęły mi się przed oczami: ja w kuchni od świtu, obierająca ziemniaki, krojąca mięso, mieszająca w garnkach. Goście przychodzący bez zapowiedzi, zostawiający po sobie bałagan i pretensje. Wiktor zawsze mówił: „Taka jest rodzina. Tradycja.”
Ale czyja to była tradycja? Na pewno nie moja.
Po kolacji teściowa podeszła do mnie w kuchni. – Arleta, ja wiem, że ty się starasz. Ale rodzina Wiktora zawsze tak świętowała. My jesteśmy przyzwyczajeni do swojego.
– A ja? – zapytałam cicho. – Czy ktoś kiedyś zapytał mnie, czego ja chcę?
Spojrzała na mnie zaskoczona. – Ty jesteś żoną Wiktora. To twoja rola.
Te słowa zabolały bardziej niż wszystkie wcześniejsze docinki.
Kiedy wszyscy wyszli, usiadłam przy stole z głową w dłoniach. Wiktor wszedł do kuchni i usiadł naprzeciwko mnie.
– Przesadzasz – powiedział bez emocji. – Mama miała rację. Po co zmieniać coś, co działa?
– Działa dla kogo? – zapytałam drżącym głosem. – Dla ciebie? Dla twojej mamy? Bo dla mnie to jest koszmar.
Milczał przez chwilę.
– Przecież zawsze byłaś taka gościnna…
– Bo nie miałam wyboru! – wybuchłam. – Ale już nie chcę tak żyć. Nie chcę być tylko dodatkiem do twojej rodziny.
Wiktor wzruszył ramionami i wyszedł z kuchni. Zostałam sama ze swoimi myślami i poczuciem winy.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja mama.
– Arletko, słyszałam od ciotki Zosi, że była jakaś awantura na urodzinach Wiktora…
– Mamo, ja już nie daję rady…
– Kochanie, czasem trzeba postawić na swoim. Inaczej nigdy nie będziesz szczęśliwa.
Te słowa dźwięczały mi w głowie przez cały dzień. Czy naprawdę mogę postawić siebie na pierwszym miejscu? Czy mam prawo powiedzieć „dość”, nawet jeśli oznacza to konflikt z całą rodziną męża?
Wieczorem usiadłam z notesem i zaczęłam pisać list do Wiktora. Pisałam o tym, jak się czuję; o tym, że chcę być partnerką, a nie służącą; o tym, że marzę o wspólnych chwilach bez presji i oczekiwań innych ludzi.
Nie wiem jeszcze, co będzie dalej. Może Wiktor mnie zrozumie. Może nie. Ale wiem jedno: jeśli nie zawalczę o siebie teraz, już nigdy nie będę szczęśliwa.
Czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla tradycji? Czy rodzina to tylko obowiązek i oczekiwania innych? A może czasem warto zawalczyć o własne szczęście – nawet jeśli oznacza to burzenie wieloletnich schematów?