Szczeniak w nowym świecie: Historia Małgosi i Franka
– Franek, nie ruszaj tego! – krzyknęłam, widząc jak mój pięcioletni syn próbuje wcisnąć kawałek kiełbasy do pyska naszemu nowemu szczeniakowi. Piesek, jeszcze bez imienia, patrzył na mnie wielkimi, brązowymi oczami, jakby chciał powiedzieć: „Daj mi szansę, proszę”. W kuchni pachniało smażonym jajkiem i kawą, ale ja czułam tylko napięcie. Był poniedziałkowy poranek, a ja już miałam dość.
Odkąd zostałam sama z Frankiem, każdy dzień przypominał walkę. Ojciec Franka, Piotr, odszedł nagle – bez kłótni, bez wyjaśnień. Po prostu któregoś dnia spakował walizkę i powiedział: „To nie dla mnie”. Zostawił nas w naszym małym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie, z kredytem na głowie i pustką w sercu. Franek nie pytał o tatę. W przedszkolu ważniejsze były klocki Lego niż to, czy ktoś ma pełną rodzinę. Ale ja czułam się rozdarta na pół.
Wszystko zmieniło się pewnego listopadowego popołudnia. Wracałam z Frankiem z przedszkola, kiedy zobaczyliśmy ogłoszenie na klatce schodowej: „Oddam szczeniaka w dobre ręce”. Franek spojrzał na mnie błagalnie. – Mamo, możemy? – zapytał cicho. Chciałam powiedzieć „nie”, bo przecież ledwo dawałam sobie radę z codziennością. Ale spojrzałam na jego oczy – takie same jak Piotra – i poczułam, że muszę spróbować. Może pies wypełni choć trochę tę pustkę?
Szczeniak pojawił się u nas następnego dnia. Był malutki, kudłaty i trochę przestraszony. Franek od razu go pokochał. Nazwaliśmy go Burek, choć to imię wydawało mi się banalne. Ale Franek się upierał. Burek szybko stał się częścią naszej rodziny – spał z Frankiem w łóżku, gryzł moje kapcie i szczekał na listonosza.
Z czasem jednak zaczęły się problemy. Burek był niesforny – sikał na dywan, gryzł kable i wył, kiedy zostawał sam. Sąsiadka z dołu, pani Zofia, przyszła któregoś dnia z pretensjami. – Pani Małgosiu, ja rozumiem, że jest pani sama, ale ten pies to za dużo! – mówiła podniesionym głosem. Czułam się upokorzona. Jakby cały świat miał mi za złe to, że próbuję poskładać swoje życie.
W pracy też nie było łatwo. Pracowałam jako księgowa w małej firmie transportowej. Szefowa, pani Renata, patrzyła na mnie z góry. – Małgosiu, musisz się bardziej przykładać. Ostatnio jesteś rozkojarzona – rzuciła pewnego dnia. Chciałam jej powiedzieć, że nie śpię po nocach, bo Franek płacze przez sen, a Burek szczeka na każdy hałas. Ale tylko skinęłam głową i wróciłam do faktur.
Najgorsze przyszło w grudniu. Franek zachorował na zapalenie płuc. Spędziliśmy tydzień w szpitalu. Burek został u sąsiadki, która mimo wszystko zgodziła się pomóc. W szpitalu czułam się jeszcze bardziej samotna. Patrzyłam na inne matki – niektóre miały mężów przy sobie, inne dzwoniły do rodziny. Ja miałam tylko siebie. I Franka, który patrzył na mnie z gorączką w oczach i pytał: – Mamo, kiedy wrócimy do domu?
W Wigilię wróciliśmy do mieszkania. Było zimno i cicho. Burek rzucił się na nas z radości. Franek uśmiechnął się pierwszy raz od tygodnia. Usiadłam na podłodze i zaczęłam płakać. Burek polizał mnie po twarzy, a Franek przytulił się do mnie mocno. Wtedy zrozumiałam, że choć jest ciężko, mamy siebie.
Ale życie nie dawało mi wytchnienia. W styczniu Piotr zadzwonił pierwszy raz od miesięcy. – Chciałbym zobaczyć Franka – powiedział chłodno. Zamarłam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. – Muszę się zastanowić – rzuciłam i rozłączyłam się. Przez kilka dni nie mogłam spać. Bałam się, że Piotr wróci i wszystko znowu się rozsypie.
Franek zaczął zadawać pytania. – Mamo, dlaczego tata nie mieszka z nami? Czy on mnie nie kocha? – pytał pewnego wieczoru, głaszcząc Burka po głowie. Serce mi pękało. – Tata cię kocha, tylko… czasem dorośli nie potrafią być razem – odpowiedziałam, choć sama nie wierzyłam w te słowa.
W pracy sytuacja się pogorszyła. Szefowa zaczęła grozić zwolnieniem. – Albo się ogarniesz, albo będziemy musieli się pożegnać – powiedziała bez ogródek. Czułam się jak w potrzasku. Nie miałam nikogo, kto mógłby mi pomóc z Frankiem czy Burkiem.
Któregoś dnia wracając z pracy zobaczyłam Franka siedzącego na schodach przed blokiem. Płakał. – Mamo, Burek uciekł! – krzyczał przez łzy. Serce mi zamarło. Przez godzinę biegałam po okolicy, wołając psa. W końcu znalazłam go pod śmietnikiem – trząsł się ze strachu. Przytuliłam go mocno i obiecałam sobie, że już nigdy nie pozwolę nikomu odejść.
Wiosną zaczęło się robić lepiej. Franek zaprzyjaźnił się z nowym kolegą z przedszkola, a ja powoli odzyskiwałam równowagę. Burek wyrósł na mądrego psa – przestał gryźć kable i nauczył się zostawać sam w domu. Nawet pani Zofia zaczęła się do nas uśmiechać.
Piotr przyszedł w maju. Przyniósł Frankowi prezent i próbował rozmawiać ze mną o przyszłości. Nie byłam gotowa na przebaczenie. Ale patrząc na Franka bawiącego się z Burkiem pomyślałam, że może kiedyś nauczę się żyć bez żalu.
Czasem wieczorami siadam na balkonie z kubkiem herbaty i patrzę na Burka śpiącego u stóp Franka. Zastanawiam się, czy mogłam coś zrobić inaczej. Czy samotność to kara za moje wybory? A może to po prostu nowy początek? Może każdy z nas jest takim szczeniakiem w nowym świecie – przestraszonym, ale gotowym kochać bezwarunkowo?