Synowa rozbiła moją rodzinę przez dom – czy naprawdę jestem tą złą?

– Mamo, nie rozumiesz, że to dla nas ważne! – głos Pawła drżał, a ja czułam, jak moje serce kurczy się z każdym jego słowem.

Stał w progu mojego domu, tego samego, w którym stawiał pierwsze kroki, gdzie uczył się jeździć na rowerze i gdzie razem z jego ojcem świętowaliśmy każdą jego piątkę w szkole. Teraz patrzył na mnie z wyrzutem, a obok niego stała ona – Marta. Synowa, która od początku wydawała mi się chłodna i wyrachowana, choć starałam się ją zaakceptować. Ale dziś widziałam w jej oczach triumf.

– Paweł, ja nie mogę… – zaczęłam cicho, ale Marta weszła mi w słowo.

– Pani Zosiu, przecież pani sama mówiła, że ten dom jest za duży na jedną osobę. My z Pawłem i dziećmi dusimy się w tym bloku! – jej głos był słodki jak miód, ale czułam w nim ukrytą groźbę.

Oparłam się o framugę drzwi. Mój mąż, Janek, zmarł trzy lata temu. Od tamtej pory ten dom stał się moim schronieniem i przekleństwem zarazem. Każdy kąt przypominał mi o nim – o wspólnych śniadaniach, o kłótniach i pojednaniach. O tym, jak razem sadziliśmy jabłonie w ogrodzie. To wszystko miałabym oddać? Zamienić na ich ciasne mieszkanie w bloku na obrzeżach miasta?

– Mamo, przecież to logiczne – Paweł próbował mówić spokojnie. – Ty będziesz miała mniej do sprzątania, a my ogród dla dzieci.

Spojrzałam na niego. Mój jedyny syn. Zawsze był rozsądny, czuły. Po śmierci Janka trzymał mnie za rękę na pogrzebie i obiecał, że nigdy mnie nie zostawi. A teraz patrzył na mnie jak na przeszkodę.

– To twój dom – powiedziałam cicho. – Ale to też moje życie. Nie jestem gotowa go oddać.

Marta przewróciła oczami.

– Widzisz? Mówiłam ci. Twoja mama myśli tylko o sobie.

Zabolało. Bardziej niż cokolwiek innego. Przez chwilę miałam ochotę krzyknąć, że przez lata oddałam im wszystko – czas, pieniądze, wsparcie. Że po śmierci Janka to ja płaciłam za ich wesele i pomagałam przy wnukach. Ale milczałam.

Odeszli bez pożegnania. Zostałam sama w pustym domu, który nagle wydawał się jeszcze większy i zimniejszy.

Wieczorem zadzwoniła do mnie sąsiadka, pani Halina.

– Zosiu, słyszałam… Paweł był u mnie pożyczyć drabinę i coś tam mówił o zamianie domów…

Nie chciałam rozmawiać. Położyłam się do łóżka i płakałam jak dziecko.

Następne dni były jeszcze gorsze. Paweł przestał dzwonić. Marta wysyłała mi krótkie wiadomości: „Dzieci tęsknią za babcią”, „Może jednak pani przemyśli?”. Czułam się osaczona.

W niedzielę poszłam do kościoła. Modliłam się o siłę i o to, żeby Paweł zrozumiał moje uczucia. Po mszy podeszła do mnie koleżanka z chóru.

– Zosiu, nie przejmuj się tak. Dzieci teraz myślą tylko o sobie…

Ale ja nie chciałam wierzyć, że mój syn jest taki samolubny. Przecież zawsze był inny…

Tydzień później Paweł przyszedł sam.

– Mamo, Marta jest wściekła – zaczął bez przywitania. – Mówi, że nie dbasz o nasze szczęście.

– A ty? Co ty czujesz? – zapytałam drżącym głosem.

Spojrzał na mnie długo.

– Nie wiem już… Chciałem tylko lepiej dla wszystkich.

Zaparzyłam herbatę. Siedzieliśmy w milczeniu.

– Wiesz, Paweł… Ja też chciałam lepiej dla ciebie. Dlatego tu jesteś. Dlatego masz dom rodzinny…

Widziałam łzy w jego oczach. Ale nie przytulił mnie. Wyszedł szybko, zostawiając kubek nietkniętej herbaty na stole.

Wieści rozeszły się po rodzinie jak burza. Moja siostra zadzwoniła z pretensjami:

– Zosia! Przecież to tylko dom! Oddaj im go! Ty już swoje przeżyłaś!

A ja? Czy naprawdę już „swoje przeżyłam”? Czy wdowa po sześćdziesiątce nie ma prawa do własnego kąta?

W pracy coraz trudniej było mi się skupić. Koleżanki patrzyły na mnie ze współczuciem.

– Może powinnaś odpuścić? – zapytała Basia przy kawie.

Ale ja nie umiałam odpuścić. Każda cegła tego domu była częścią mojego życia.

Pewnego wieczoru przyszła Marta sama. Bez dzieci, bez Pawła.

– Pani Zosiu… – zaczęła miękko. – Ja wiem, że pani ciężko… Ale proszę pomyśleć o wnukach. One potrzebują ogrodu, przestrzeni…

Patrzyłam na nią długo.

– A ja potrzebuję spokoju i poczucia bezpieczeństwa – odpowiedziałam cicho.

Wstała gwałtownie.

– To pani wybór. Ale proszę nie liczyć na naszą pomoc w przyszłości.

Zamknęłam za nią drzwi i długo stałam w ciemności korytarza.

Od tamtej pory minęły dwa miesiące. Paweł dzwoni rzadko i mówi krótko. Wnuki widuję tylko przypadkiem na placu zabaw. Czasem myślę, że może powinnam była ustąpić… Ale potem patrzę na zdjęcie Janka na komodzie i wiem, że nie mogłam inaczej.

Czy naprawdę jestem egoistką? Czy matka ma prawo walczyć o swoje miejsce na ziemi? A może powinnam po prostu pogodzić się z samotnością? Co wy byście zrobili na moim miejscu?