Spakowałam mu walizki i wyrzuciłam go z domu: Mój rozwód uczynił ze mnie czarną owcę rodziny

— Milena, co ty wyprawiasz?! — głos mojego męża, Andrzeja, odbijał się echem po kuchni, gdy pakowałam jego rzeczy do starej walizki. Ręce mi się trzęsły, ale nie przestawałam. Każda koszula, każdy sweter, każdy zapach jego wody kolońskiej był jak kolejne ukłucie w serce. Ale nie mogłam już dłużej udawać.

— Wychodzisz. Dzisiaj. — powiedziałam cicho, ale stanowczo.

Andrzej patrzył na mnie z niedowierzaniem. Przez ponad trzydzieści lat byłam tą cichą, uległą Mileną, która znosiła jego humory, milczała, gdy wracał późno i nie pytała, gdzie był. Byłam nauczycielką w naszej wiejskiej szkole, wszyscy mnie znali jako „panią Milenkę”, zawsze uśmiechniętą, zawsze gotową pomóc. Ale nikt nie wiedział, jak bardzo bolało mnie życie w cieniu własnych marzeń.

Ostatnie lata były dla mnie szczególnie trudne. Dzieci dorosły i wyprowadziły się do Warszawy. Zostaliśmy sami w dużym domu pod lasem. Andrzej coraz częściej siedział przed telewizorem, narzekał na wszystko: na pogodę, na politykę, na mnie. Przestał ze mną rozmawiać, a jeśli już coś mówił, to tylko po to, by mnie skrytykować. „Po co ci te książki? Lepiej byś obiad ugotowała!” — słyszałam niemal codziennie.

Z początku próbowałam rozmawiać. Prosiłam o wspólne spacery, o wyjazd do teatru do Płocka, o cokolwiek, co przypominałoby dawne czasy. On tylko machał ręką: „Daj spokój, stara jesteś.”

Któregoś wieczoru siedziałam sama przy kuchennym stole i płakałam w ciszy. Wtedy przyszła do mnie myśl: a gdyby tak… odejść? Ale przecież kobieta w moim wieku nie odchodzi od męża. Co powiedzą sąsiedzi? Co powiedzą dzieci?

Ale pewnej nocy nie wytrzymałam. Usłyszałam przez sen jego chrapanie i poczułam taką złość i bezsilność, że aż zaczęłam się trząść. Wstałam rano i zaczęłam pakować jego rzeczy. Każdy ruch był jak wyzwolenie.

Kiedy Andrzej zobaczył walizkę przy drzwiach, zrozumiał. Próbował mnie przekonać: „Milena, zwariowałaś? Co ty ludziom powiesz?”

— Powiem prawdę — odpowiedziałam spokojnie.

Nie pamiętam nawet, jak wyszedł. Pamiętam tylko ciszę po jego odejściu. I ulgę.

Ale prawdziwy dramat zaczął się dopiero później.

Najpierw zadzwoniła córka, Kasia:

— Mamo, co ty zrobiłaś?! Tata płakał do słuchawki! Jak mogłaś?

— Kasiu, nie rozumiesz…

— Nie chcę słuchać! Jesteś egoistką!

Potem syn, Tomek:

— Mama, przecież tata jest stary! Gdzie on pójdzie? Chcesz go zabić?

— Tomek…

— Nie dzwoń do mnie przez jakiś czas.

Z dnia na dzień stałam się czarną owcą rodziny. Siostra przestała się odzywać („Wstyd mi za ciebie!”), sąsiadki patrzyły spode łba („Widzisz? Zawsze taka była dziwna…”). Nawet w sklepie pani Zosia przestała ze mną rozmawiać o pogodzie.

Przez pierwsze tygodnie chodziłam po domu jak duch. Czasem łapałam się na tym, że nasłuchuję kroków Andrzeja albo szykuję dwie filiżanki herbaty zamiast jednej. Ale potem zaczęłam odkrywać siebie na nowo. Zaczęłam czytać książki bez poczucia winy. Zapisałam się na zajęcia jogi w domu kultury. Pojechałam sama do teatru do Warszawy — pierwszy raz w życiu!

Ale samotność bolała bardziej niż przypuszczałam. Czasem budziłam się w środku nocy i pytałam siebie: czy naprawdę miałam prawo wybrać siebie? Czy moje szczęście jest ważniejsze niż spokój rodziny?

Pewnego dnia spotkałam na rynku starą znajomą, panią Wandę.

— Milenka… słyszałam o wszystkim…

Już miałam się tłumaczyć, ale ona tylko ścisnęła mnie za rękę.

— Dobrze zrobiłaś. Ja nie miałam odwagi.

Te słowa były dla mnie jak balsam na ranę.

Minęły miesiące. Dzieci powoli zaczynają się odzywać — ostrożnie, z dystansem. Andrzej mieszka u siostry w Płocku i podobno narzeka jeszcze bardziej niż kiedyś.

Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę jestem tą złą? Czy kobieta ma prawo wybrać siebie po tylu latach poświęceń? A może powinnam była dalej milczeć?

Może ktoś z was zna odpowiedź? Czy naprawdę zasłużyłam na to potępienie?