Spacer po nieznanej ulicy: Opowieść o zagubieniu, rodzinie i nadziei
Niebo rozdarło się nad moją głową jak stary, podarty koc. Huk był tak głośny, że aż podskoczyłem na łóżku. Mama wpadła do pokoju, zanim zdążyłem zawołać. – Szymek, szybko! Do łazienki! – krzyknęła, chwytając mnie za rękę. Jej palce były zimne i drżały. Wbiegliśmy do łazienki, gdzie już czekał na nas stary koc i wiadro z wodą. Zawsze chowaliśmy się tutaj, kiedy zaczynało się bombardowanie.
Siedziałem skulony, słuchając jak mama szepta modlitwę. – Boże, miej nas w opiece… Boże, miej nas w opiece… – powtarzała jak zaklęcie. Czułem jej strach, choć próbowała go ukryć. Próbowałem być dzielny. Próbowałem nie płakać. Ale kiedy kolejny wybuch sprawił, że ściany zadrżały, łzy same popłynęły mi po policzkach.
– Mamo… – szepnąłem. – Przyniesiesz mi mojego misia? Proszę…
Spojrzała na mnie z troską i uśmiechnęła się smutno. – Dobrze, Szymku. Tylko tu zostań. Zaraz wrócę.
Czekałem długo. Za długo. Z każdą minutą ciszy czułem coraz większy niepokój. W końcu odważyłem się wyjść z łazienki. Korytarz był pełen pyłu, a powietrze pachniało kurzem i czymś ostrym, czego nie znałem. Wołałem mamę coraz głośniej, ale nikt nie odpowiadał.
Wyszedłem na klatkę schodową. Drzwi do mieszkania sąsiadów były otwarte na oścież, a z wnętrza dochodził płacz dziecka i krzyk kobiety. Zbiegłem po schodach na dół – na zewnątrz było ciemno i zimno. Ulica wyglądała inaczej niż zwykle: domy były powybijane jak zęby staruszka, a sklep spożywczy, do którego chodziłem z mamą po bułki, był tylko czarną dziurą wśród gruzów.
Szukałem jej wszędzie – wołałem: – Mamo! Mamo! – ale odpowiedziała mi tylko cisza i echo własnego głosu.
Nagle ktoś złapał mnie za ramię. Odwróciłem się gwałtownie i zobaczyłem sąsiadkę z parteru, panią Halinę. Miała rozczochrane włosy i twarz całą we łzach.
– Szymek! Gdzie twoja mama? – zapytała drżącym głosem.
– Nie wiem… poszła po misia…
– Chodź ze mną, dziecko! Tu jest niebezpiecznie!
Nie chciałem iść. Chciałem znaleźć mamę. Ale pani Halina była stanowcza – ciągnęła mnie przez gruzowisko do piwnicy bloku obok, gdzie już zebrało się kilku sąsiadów.
W piwnicy było duszno i ciemno. Ludzie szeptali między sobą: ktoś mówił o rannych, ktoś inny o tym, że strażacy przyjechali za późno. Siedziałem skulony w kącie i czułem się coraz bardziej samotny.
Po kilku godzinach przyszli ratownicy. Przeszukiwali gruzowisko z latarkami i wołali nazwiska mieszkańców naszego bloku. Kiedy usłyszałem swoje nazwisko – Szymon Nowak – poczułem ulgę i strach jednocześnie.
– Jest tu ktoś od Nowaków? – zapytał strażak.
– Ja… ja jestem Szymek…
– A twoja mama?
– Nie wiem… poszła po mojego misia…
Strażak spojrzał na mnie ze współczuciem i poklepał po ramieniu.
Następnego dnia zabrali mnie do szpitala polowego. Tam spotkałem ciocię Basię – siostrę mamy. Była blada i miała podkrążone oczy.
– Szymek! Boże… żyjesz! – rzuciła się na mnie z płaczem.
– Gdzie mama? – zapytałem cicho.
– Szukają jej…
Przez kolejne dni mieszkałem u cioci Basi w jej małym mieszkaniu na drugim końcu miasta. Tam też było słychać wybuchy, ale już nie tak blisko. Ciocia próbowała mnie pocieszać: robiła naleśniki z dżemem i pozwalała oglądać bajki do późna w nocy.
Ale ja nie mogłem spać. Każdy dźwięk budził we mnie lęk. Każda noc była walką z wyobraźnią: widziałem mamę pod gruzami, słyszałem jej głos wołający moje imię.
Pewnego dnia ciocia Basia wróciła do domu z wiadomością:
– Szymek… znaleźli twoją mamę…
Patrzyła na mnie długo, zanim dokończyła:
– Jest w szpitalu. Żyje, ale jest bardzo ranna.
Pobiegliśmy do szpitala tak szybko, jak pozwalały nam nogi i tramwaje. Mama leżała na łóżku pod kroplówką. Miała zabandażowaną głowę i rękę w gipsie.
– Szymku… mój kochany chłopczyku…
Przytuliłem ją ostrożnie, żeby nie zrobić jej krzywdy.
– Bałem się o ciebie…
– Ja też się bałam… Ale wiedziałam, że muszę wrócić po ciebie…
Od tamtej pory mieszkaliśmy u cioci Basi razem z jej córką Olą. Ola była starsza ode mnie o dwa lata i na początku nie chciała się ze mną bawić.
– To przez ciebie muszę spać na materacu! – fuknęła pewnego wieczoru.
– Przepraszam…
– Wcale mi nie zależy na twoim przepraszaniu!
Było mi przykro. Tęskniłem za swoim pokojem, za misiem i za dawnym życiem. Mama była coraz słabsza – rany goiły się powoli, a ona często płakała po nocach.
Pewnego dnia usłyszałem rozmowę dorosłych:
– Basia, ja nie dam rady dłużej was utrzymywać! Mam własne dzieci!
– Zosia, przecież to rodzina!
– Ale ile można?! Wojna wojną, ale ja też mam swoje problemy!
Czułem się jak ciężar dla wszystkich wokół. Zacząłem unikać Oli i cioci Zosi – zamykałem się w łazience albo wychodziłem na klatkę schodową patrzeć przez okno na obce miasto.
Któregoś dnia postanowiłem odnaleźć swojego misia – tego samego, po którego poszła mama tamtej nocy. Wyszedłem z mieszkania bez słowa i ruszyłem przez miasto.
Ulice były inne niż te z moich wspomnień: pełne obcych ludzi, ruin i śmieci. Przechodziłem obok grupki chłopaków grających w piłkę na podwórku między blokami.
– Ej, ty! Skąd jesteś? – zapytał jeden z nich.
– Z Pragi…
– A co tu robisz?
– Szukam swojego misia…
Chłopcy roześmiali się głośno.
– Może zgubiłeś też rozum?!
Zacisnąłem pięści i pobiegłem dalej.
Dotarłem pod nasz dawny blok – teraz był tylko stertą cegieł i betonu. Zacząłem grzebać w gruzach gołymi rękami, aż skaleczyłem sobie palce.
Nagle poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.
– Co ty tu robisz?!
To był pan Marek – dawny sąsiad z trzeciego piętra.
– Szukam misia…
Pan Marek spojrzał na mnie smutno i pokręcił głową.
– Chodź ze mną, dzieciaku. Tu nie wolno być.
Odprowadził mnie do domu cioci Basi i długo rozmawiał z dorosłymi za zamkniętymi drzwiami.
Wieczorem mama przytuliła mnie mocno.
– Szymku… wiem, że jest ci ciężko… Ale musimy być razem silni.
– Chcę tylko wrócić do domu…
Mama rozpłakała się po raz pierwszy przy mnie od czasu wojny.
Minęły miesiące zanim znów poczułem się bezpiecznie. Mama powoli wracała do zdrowia, a ja zaprzyjaźniłem się z Olą – razem chodziliśmy do nowej szkoły i bawiliśmy się na podwórku pod czujnym okiem cioci Basi.
Czasem wieczorami patrzyliśmy przez okno na gwiazdy i szeptaliśmy życzenia: żeby wojna się skończyła; żeby tata wrócił; żebyśmy znów byli rodziną jak dawniej.
Dziś wiem jedno: nawet jeśli życie rozpadnie się na kawałki w jednej chwili, zawsze można znaleźć w sobie siłę, by poskładać je od nowa – kawałek po kawałku, dzień po dniu.
Czy naprawdę doceniamy to, co mamy? Czy potrafimy być wdzięczni za zwykły spacer po znanej ulicy? Czekam na wasze historie.