Samotność, która boli najbardziej – historia Elżbiety i jej powrotu do rodziny
– Elżbieta, czy ty naprawdę myślisz, że będziemy tak żyć do końca życia? – głos Józefa odbił się echem w ciasnym korytarzu naszego mieszkania na Mokotowie. Był listopadowy wieczór, deszcz bębnił o parapet, a ja po raz kolejny pakowałam walizkę na kolejną delegację Józka.
– Przecież to twoja praca, nie moja – odpowiedziałam cicho, nie patrząc mu w oczy. – Ty wybrałeś ten świat.
– Ale ty wybrałaś mnie – rzucił z goryczą.
To był jeden z tych wieczorów, kiedy czułam, że grunt usuwa mi się spod nóg. Miałam wtedy czterdzieści trzy lata i coraz częściej budziłam się w środku nocy z poczuciem pustki. Nasze życie było pełne podróży: Lizbona, Paryż, Sztokholm. Zazdrościli nam znajomi, a ja sama przez lata wierzyłam, że to jest właśnie szczęście. Ale kiedy wracaliśmy do domu, cisza w mieszkaniu była nie do zniesienia.
Nie mieliśmy dzieci. Najpierw nie było czasu, potem odwagi, a w końcu – zdrowia. Lekarze mówili: „Może jeszcze się uda”, ale ja już wiedziałam, że to tylko puste słowa. Józek coraz częściej znikał na tygodnie, a ja zostawałam sama z myślami i żalem.
Pamiętam Wigilię sprzed pięciu lat. Siedziałam przy stole sama, patrząc na pusty talerz dla niespodziewanego gościa. Zadzwoniła wtedy moja siostra, Zosia.
– Ela, przyjedź do nas. Dzieci pytają o ciocię.
– Nie mogę – skłamałam. – Józek wraca jutro.
Ale Józek nie wrócił. Zadzwonił z lotniska w Monachium: „Znowu opóźnienie. Kocham cię”.
To był moment, kiedy zrozumiałam, że jestem sama. Nie miałam dzieci, nie miałam już nawet męża na co dzień. Zaczęłam unikać ludzi. Przestałam odbierać telefony od Zosi, kuzynki Marysi czy sąsiadki pani Haliny. W pracy byłam coraz bardziej rozdrażniona, aż w końcu przeszłam na wcześniejszą emeryturę.
Czas płynął powoli. Dni zlewały się w jedno. Rano kawa, potem krótki spacer do sklepu po bułki i mleko. Wieczorem seriale i herbata z cytryną. Czasem płakałam bez powodu.
Któregoś dnia zadzwoniła Zosia:
– Ela, nie możesz tak żyć. Przyjedź do nas na święta.
– Nie chcę być ciężarem – odpowiedziałam szorstko.
– Jesteś moją siostrą! Dzieci cię kochają! – krzyknęła przez słuchawkę.
Wtedy coś we mnie pękło. Spakowałam walizkę i pojechałam do Zosi do Radomia. W drzwiach przywitała mnie jej córka Ania:
– Ciociu! Ale się stęskniłam!
Objęła mnie mocno i poczułam ciepło, którego brakowało mi przez tyle lat.
Przez kilka dni byłam częścią rodziny: śniadania przy wspólnym stole, rozmowy do późna, śmiech dzieci. Zosia patrzyła na mnie z troską:
– Ela, dlaczego nigdy nie powiedziałaś mi, jak bardzo ci ciężko?
Nie umiałam odpowiedzieć. Wstydziłam się swojej samotności i żalu do losu.
Po powrocie do Warszawy długo myślałam o tym wyjeździe. Zaczęłam częściej dzwonić do Zosi i Ani. Zapisałam się na zajęcia dla seniorów w domu kultury – tam poznałam panią Jadzię i pana Stefana. Zaczęłam wychodzić z domu coraz częściej.
Któregoś dnia zadzwonił Józek:
– Ela… wracam na stałe. Straciłem pracę.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Bałam się tej rozmowy bardziej niż samotności.
Józek wrócił inny: cichy, zmęczony życiem. Przez pierwsze tygodnie mijaliśmy się w kuchni bez słowa. Pewnego wieczoru usiadł obok mnie na kanapie:
– Przepraszam cię za wszystko. Myślałem, że daję ci świat… a zabrałem dom.
Płakałam długo w jego ramionach.
Zaczęliśmy budować nasze życie od nowa: razem gotowaliśmy obiady, chodziliśmy na spacery do Łazienek, odwiedzaliśmy rodzinę w Radomiu. Nie mieliśmy dzieci – tego już nie dało się zmienić – ale odzyskaliśmy siebie nawzajem i rodzinę Zosi.
Czasem patrzę w lustro i widzę kobietę starszą o dwadzieścia lat niż ta, która kiedyś biegała po lotniskach świata. Ale widzę też kogoś silniejszego – kogoś, kto nauczył się prosić o pomoc i przyjmować miłość.
Czy naprawdę trzeba stracić wszystko, żeby docenić to, co najważniejsze? Czy można naprawić relacje po latach milczenia? Może ktoś z was też zna smak tej pustki…