Powiedziałam „kocham”, gdy już było za późno – historia Elżbiety z Gdańska

Zadrżały mi ręce, gdy otworzyłam ostatnią szufladę komody. W środku leżały stare listy, kilka pocztówek i zdjęcie – to zdjęcie. Ja, Elżbieta Szymańska, lat siedemdziesiąt dwa, wdowa od trzech miesięcy, patrzyłam na siebie sprzed pół wieku. Na zdjęciu miałam osiemnaście lat i stałam obok Andrzeja – tego Andrzeja, którego imienia przez lata nie odważyłam się nawet wypowiedzieć głośno w obecności męża.

– Mamo, znowu grzebiesz w tych rupieciach? – do pokoju weszła moja córka, Marta. Miała w oczach troskę i lekką irytację.

– Szukam czegoś… – wymamrotałam, chowając zdjęcie pod stertę papierów.

– Może pomóc ci posegregować? – zaproponowała, siadając na brzegu łóżka.

– Nie trzeba. To… stare sprawy. – Uśmiechnęłam się słabo.

Ale Marta już wyciągała fotografię. Przez chwilę patrzyła na nią w milczeniu.

– To nie tata – stwierdziła w końcu.

– Nie, to… kolega z liceum. Andrzej Kulesza.

– Wygląda na zakochanego – zauważyła Marta z uśmiechem. – Ty też.

Zarumieniłam się jak nastolatka. Przez chwilę chciałam jej wszystko opowiedzieć, ale słowa utknęły mi w gardle. Zamiast tego tylko wzruszyłam ramionami.

– To było dawno temu.

Marta westchnęła i wyszła z pokoju, zostawiając mnie samą z przeszłością. Usiadłam ciężko na łóżku i pozwoliłam wspomnieniom zalać mnie jak fala.

Wszystko zaczęło się w 1968 roku, w Gdańsku. Andrzej był moim sąsiadem z klatki obok. Chodził do technikum mechanicznego, ja do liceum ogólnokształcącego. Spotykaliśmy się codziennie na przystanku tramwajowym przy ulicy Kartuskiej. On zawsze czekał na mnie, nawet jeśli padał deszcz albo śnieg sypał w oczy.

– Ela, chcesz żelka? – pytał, wyciągając z kieszeni kolorowe cukierki.

Śmiałam się wtedy beztrosko. Był taki ciepły, taki opiekuńczy. Pomagał mi z fizyką, nosił tornister, a kiedy raz rozdarłam płaszcz na ogrodzeniu szkoły, zszył go własnoręcznie.

Moja matka, Zofia Szymańska, nie była zachwycona tą znajomością.

– Elżbieta! Ty masz się uczyć do matury, a nie zadawać z chłopakami spod trzynastki! – krzyczała przez zamknięte drzwi mojego pokoju.

Ojciec był bardziej wyrozumiały:

– Daj jej spokój, Zośka. Niech ma trochę młodości.

Ale matka była nieugięta. W domu panowała atmosfera napięcia. Kiedy Andrzej przychodził po mnie pod blok, matka zamykała drzwi na łańcuch i udawała, że nas nie ma.

Pewnego dnia Andrzej przyniósł mi różę zerwaną z miejskiego klombu.

– Ela… Chciałbym ci coś powiedzieć – zaczął niepewnie.

Serce waliło mi jak oszalałe. Wiedziałam, co chce powiedzieć. Ale wtedy zza rogu wyszła moja matka.

– Elżbieta! Do domu! Natychmiast!

Andrzej spuścił głowę i odszedł bez słowa. Ja zostałam z matką i jej lodowatym spojrzeniem.

– Nie będziesz się szlajać z byle kim! On nawet nie idzie na studia! – syczała przez zaciśnięte zęby.

Płakałam całą noc. Następnego dnia Andrzej czekał pod moim oknem z listem. W liście napisał: „Ela, kocham cię od zawsze. Chciałbym być przy tobie na dobre i złe”.

Nie odpowiedziałam mu nigdy na ten list. Schowałam go głęboko do szuflady i próbowałam zapomnieć. Matka była coraz bardziej surowa. Zmuszała mnie do nauki po nocach, zabroniła spotkań ze znajomymi.

W końcu zdałam maturę i dostałam się na polonistykę na Uniwersytecie Gdańskim. Andrzej poszedł do pracy w stoczni. Przestaliśmy się widywać. Słyszałam tylko od sąsiadek:

– Ten Kulesza to porządny chłopak był…

Na studiach poznałam Pawła – wysokiego, przystojnego prawnika z dobrej rodziny. Moja matka była zachwycona:

– Wreszcie ktoś na twoim poziomie!

Paweł był ambitny, pewny siebie i… zimny jak lód. Oświadczył mi się po roku znajomości podczas kolacji u jego rodziców w Sopocie.

– Elżbieto, wyjdziesz za mnie? – zapytał oficjalnie, jakby podpisywał umowę notarialną.

Zgodziłam się bez entuzjazmu. Matka urządziła wesele z pompą w hotelu Hevelius. Ojciec płakał ze wzruszenia, ale ja czułam się jak aktorka grająca rolę w cudzym życiu.

Pierwsze lata małżeństwa były trudne. Paweł pracował po nocach, ja zajmowałam się Martą i domem. Czułam się samotna nawet wtedy, gdy siedzieliśmy razem przy stole.

Pewnego dnia spotkałam Andrzeja na targu we Wrzeszczu. Był starszy, miał zmarszczki wokół oczu i ręce spracowane od roboty w stoczni.

– Ela… – powiedział cicho. – Dobrze ci?

Nie umiałam odpowiedzieć. Patrzyliśmy na siebie długo w milczeniu.

– Mam żonę i dwóch synów – powiedział w końcu. – Ale czasem myślę… co by było gdyby…

Łzy napłynęły mi do oczu. Chciałam mu wtedy powiedzieć: „Kocham cię”, ale zabrakło mi odwagi. Zamiast tego uśmiechnęłam się smutno i odeszłam bez słowa.

W domu Paweł zauważył moje rozkojarzenie.

– Coś się stało? – zapytał podejrzliwie.

– Nic takiego…

Ale od tamtej pory nasze relacje były jeszcze chłodniejsze. Paweł coraz częściej wyjeżdżał służbowo do Warszawy, a ja coraz częściej zostawałam sama z Martą i własnymi myślami.

Kiedy Marta miała piętnaście lat, Paweł oznajmił podczas kolacji:

– Wyjeżdżam na stałe do Warszawy. Dostałem awans. Możesz zostać tu albo jechać ze mną.

Wybrałam Gdańsk i samotność zamiast życia w złotej klatce stolicy. Paweł wracał tylko na święta i coraz bardziej oddalał się od nas obu.

Wtedy zaczęły się moje problemy ze zdrowiem – bezsenność, bóle głowy, ataki paniki. Marta dorastała szybciej niż powinna; musiała być dla mnie wsparciem zamiast dzieckiem.

Po latach Paweł wrócił chory na raka płuc. Opiekowałam się nim do końca – z obowiązku, nie z miłości. Umarł w naszym mieszkaniu przy ulicy Grunwaldzkiej w styczniu tego roku.

I teraz zostałam sama ze wspomnieniami i tym jednym zdjęciem Andrzeja.

Wieczorem zadzwoniła Marta:

– Mamo… czy ty byłaś kiedyś szczęśliwa?

Zawahałam się długo zanim odpowiedziałam:

– Byłam… przez chwilę… bardzo dawno temu.

Położyłam się spać ze zdjęciem Andrzeja pod poduszką i listem sprzed lat w dłoni. Czy można żałować czegoś tak bardzo po tylu latach? Czy lepiej przeżyć życie spokojnie i bezpiecznie czy raz zaryzykować wszystko dla miłości?

Może powinnam była wtedy powiedzieć „kocham”? Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej?

A wy… czy kiedykolwiek baliście się wypowiedzieć najważniejsze słowa?