Po sześćdziesięciu latach małżeństwa odkryłem, że całe moje życie było kłamstwem

— Wiktorze, czy ty mnie w ogóle słuchasz? — głos Elżbiety był ostry, jakby chciała przeciąć ciszę, która od kilku miesięcy coraz częściej wypełniała nasz dom. Siedziałem przy kuchennym stole, patrząc na jej drobne dłonie, które nerwowo przesuwały filiżankę z herbatą. Miała już wtedy 79 lat, a ja 80, ale w jej oczach wciąż tlił się ten sam upór, który pokochałem sześćdziesiąt lat temu.

— Słucham, Elu — odpowiedziałem cicho, choć tak naprawdę myślami byłem gdzie indziej. Ostatnio coraz częściej łapałem się na tym, że nasze rozmowy są jakby powtarzaniem starych scenariuszy. Ona narzekała na moje zapominalstwo, ja na jej zbytnią kontrolę. Ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo się myliłem, sądząc, że to tylko rutyna starości.

Elżbieta zmarła nagle, kilka miesięcy później. Zawał. Zostałem sam w naszym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie, otoczony jej rzeczami, zapachem perfum, niedokończonym haftem na fotelu. Przez pierwsze tygodnie nie potrafiłem nawet wejść do jej pokoju. Każda filiżanka, każdy szal, każda książka przypominały mi o niej. O nas. O tym, co myślałem, że było naszym wspólnym życiem.

Pewnego dnia, sprzątając jej rzeczy, znalazłem stary, zamknięty na klucz kuferek. Klucz wisiał na jej ulubionym medalionie. Otworzyłem go z drżącymi rękami. W środku były listy. Setki listów, starannie poukładanych, przewiązanych niebieską wstążką. Na każdym kopercie widniało to samo imię: Andrzej.

Z początku myślałem, że to listy do jej brata, którego nigdy nie poznałem. Ale kiedy przeczytałem pierwszy z nich, poczułem, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. „Kochany Andrzeju, tęsknię za Tobą każdego dnia. Wiktor jest dobrym człowiekiem, ale nigdy nie zrozumie mojego serca tak jak Ty…”. Czytałem dalej, coraz szybciej, coraz bardziej łapczywie, jakby od tego zależało moje życie. Listy były pisane przez całe nasze małżeństwo. Elżbieta pisała do Andrzeja o wszystkim: o naszych dzieciach, o mojej pracy, o jej samotności, o miłości, której nigdy nie mogła mu dać otwarcie.

Zacząłem przeszukiwać mieszkanie. W szufladzie jej biurka znalazłem zdjęcie — młody mężczyzna o ciemnych oczach obejmujący Elżbietę. Na odwrocie: „Na zawsze Twój, Andrzej. 1959”. Rok po naszym ślubie. Poczułem, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Przez sześćdziesiąt lat byłem przekonany, że jestem jedynym mężczyzną w jej życiu. Że to ja byłem jej miłością. Tymczasem ona przez cały ten czas kochała kogoś innego.

Nie mogłem spać. W nocy przewracałem się z boku na bok, próbując zrozumieć, kiedy zaczęło się to kłamstwo. Czy wtedy, gdy urodził się nasz syn Marek? Czy może jeszcze wcześniej? Zacząłem analizować każde wspomnienie, każde słowo, każdy gest. Czy naprawdę była szczęśliwa? Czy ja byłem szczęśliwy?

Kilka dni później odwiedziła mnie nasza córka, Anna. Zauważyła moje roztrzęsienie.
— Tato, co się dzieje? — zapytała z troską.

Nie wiedziałem, czy powinienem jej powiedzieć. Ale nie potrafiłem już dłużej milczeć. Pokazałem jej listy.

Anna długo czytała w milczeniu. W końcu spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
— Wiedziałam, że mama była czasem smutna… Ale nigdy nie pomyślałam, że aż tak bardzo tęskniła za kimś innym.

Przez kolejne tygodnie rozmawialiśmy o Elżbiecie jak nigdy wcześniej. O jej marzeniach, których nie spełniła. O życiu, które wybrała — czy raczej: które wybrało ją. O tym, jak bardzo potrafimy się oszukiwać, wierząc w obraz idealnej rodziny.

Zacząłem spotykać się z sąsiadką, panią Zofią. Była wdową od kilku lat. Rozmawialiśmy godzinami o samotności, o starości, o tym, jak trudno pogodzić się z przeszłością. Pewnego wieczoru powiedziała mi:
— Wiktorze, może Elżbieta naprawdę Cię kochała — tylko na swój sposób? Może każdy z nas nosi w sobie tajemnice?

Nie potrafiłem jej odpowiedzieć. Może rzeczywiście tak było? Może Elżbieta kochała mnie na swój sposób — ale czy to wystarczyło? Czy ja byłem dla niej tylko bezpieczną przystanią?

Zacząłem pisać pamiętnik. Próbowałem uporządkować myśli, zrozumieć siebie i ją. Każda strona była jak rozdzieranie starej rany. Przypominałem sobie nasze pierwsze spotkanie na uniwersytecie w Krakowie. Jej śmiech, jej spojrzenie. Czy wtedy już wiedziała, że nie będę tym jedynym?

Czasem nachodziły mnie myśli pełne gniewu i żalu. Czułem się zdradzony, oszukany. Ale potem przypominałem sobie wszystkie wspólne chwile: narodziny dzieci, wakacje nad Bałtykiem, wspólne wieczory przy radiu. Czy to wszystko było kłamstwem? Czy można przez sześćdziesiąt lat żyć obok siebie i nie znać drugiego człowieka?

Odwiedziłem grób Elżbiety na Powązkach. Stałem tam długo, patrząc na jej imię wyryte w kamieniu.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś? — wyszeptałem. — Czy naprawdę byłem dla Ciebie tylko tłem?

Wróciłem do pustego mieszkania i długo siedziałem w ciszy. Zrozumiałem wtedy coś ważnego: każdy z nas nosi w sobie tajemnice, których nigdy nie zdradzi nawet najbliższej osobie. Może właśnie na tym polega życie — na pogodzeniu się z tym, że nigdy nie poznamy drugiego człowieka do końca.

Dziś mam 82 lata i wciąż próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie: czy lepiej żyć w błogiej nieświadomości czy znać całą prawdę, nawet jeśli boli? Czy można naprawdę kochać kogoś przez całe życie i jednocześnie tęsknić za kimś innym? Może szczęście to tylko iluzja, którą sami sobie tworzymy?

A Wy? Czy naprawdę znacie tych, których kochacie? Czy jesteście gotowi poznać ich prawdziwe oblicze?