Po jej ślubie straciłam nie matkę, lecz najbliższą mi osobę
– Nie przesadzaj, Karolina. Przecież masz już swoje życie – powiedziała mama, patrząc na mnie z kuchni, gdzie właśnie kroiła warzywa na sałatkę dla swojego nowego męża. Jej głos był spokojny, ale w jej oczach widziałam cień niecierpliwości. To był pierwszy raz, kiedy poczułam się w tym mieszkaniu jak gość, a nie córka.
Mam dwadzieścia pięć lat. Pracuję jako asystentka dyrektora w dużej firmie logistycznej w Krakowie. Studiuję zaocznie zarządzanie, próbuję budować swoje życie na własnych zasadach. Z pozoru wszystko się układa: mam własne mieszkanie, przyjaciół, nawet kota, którego przygarnęłam ze schroniska. Ale serce boli, bo dom już nie jest domem. A mama… ta mama, którą znałam przez całe życie, jakby zniknęła.
Wychowywała mnie sama. Ojca nigdy nie było – wyjechał do Niemiec, kiedy miałam trzy lata i od tamtej pory kontakt ograniczał się do kilku pocztówek rocznie. Byłyśmy z mamą drużyną: razem gotowałyśmy obiady, razem płakałyśmy po nieudanych randkach i razem śmiałyśmy się z głupich seriali. Była moją najlepszą przyjaciółką. Wszystko zmieniło się rok temu, kiedy poznała Andrzeja.
Andrzej był wdowcem po sześćdziesiątce, eleganckim i bardzo uprzejmym mężczyzną. Na początku cieszyłam się jej szczęściem – przecież zasługiwała na miłość. Ale im bardziej angażowała się w ten związek, tym mniej było jej dla mnie. Zaczęły się wieczory spędzane poza domem, wspólne wyjazdy na Mazury i długie rozmowy przez telefon, których nie chciała prowadzić przy mnie.
Pamiętam dzień ich ślubu. Mama miała na sobie prostą kremową sukienkę i wyglądała naprawdę szczęśliwie. Stałam obok niej jako świadek, uśmiechałam się do zdjęć, ale w środku czułam narastający lęk. Co będzie dalej? Czy jeszcze będziemy miały dla siebie czas?
Odpowiedź przyszła szybciej niż myślałam. Po ślubie mama przeprowadziła się do mieszkania Andrzeja na drugim końcu Krakowa. Nasze spotkania ograniczyły się do krótkich telefonów i sporadycznych wizyt – zawsze w obecności Andrzeja. Rozmowy stały się powierzchowne: „Jak w pracy?”, „Czy masz kogoś?”, „Nie zapomnij o zdrowym jedzeniu”. Nie było już wspólnego gotowania ani nocnych rozmów o życiu.
Pewnego wieczoru zadzwoniłam do niej po ciężkim dniu w pracy. Chciałam się wygadać, opowiedzieć o konflikcie z szefem i o tym, jak bardzo czuję się samotna. Odebrał Andrzej.
– Cześć Karolina! Mama właśnie bierze prysznic. Może oddzwoni później? – zaproponował uprzejmie.
– Dobrze… – odpowiedziałam cicho i odłożyłam słuchawkę.
Nie oddzwoniła tego wieczoru. Ani następnego dnia.
Zaczęłam mieć wrażenie, że jestem dla niej ciężarem albo niewygodnym wspomnieniem dawnego życia. Próbowałam z nią rozmawiać, ale zawsze znajdowała wymówkę: „Musimy jechać do lekarza”, „Andrzej źle się czuje”, „Jestem zmęczona”.
W pracy radziłam sobie coraz gorzej. Szefowa zauważyła moją apatię.
– Karolina, co się dzieje? Zawsze byłaś taka energiczna – zapytała któregoś dnia podczas przerwy na kawę.
– To nic ważnego… – wymamrotałam, bo przecież nie powiem jej, że czuję się opuszczona przez własną matkę.
Przyjaciele próbowali mnie pocieszać.
– Może twoja mama po prostu potrzebuje czasu dla siebie? – mówiła Magda.
– Ale ja też jej potrzebuję! – wybuchłam któregoś wieczoru podczas wspólnej kolacji.
W końcu zebrałam się na odwagę i pojechałam do niej bez zapowiedzi. Otworzył mi Andrzej.
– O, Karolina! Miło cię widzieć – powiedział z uśmiechem.
Mama siedziała w salonie i czytała książkę. Kiedy mnie zobaczyła, jej twarz rozjaśnił uśmiech, ale zaraz potem spojrzała na zegarek.
– Karolinko, akurat mieliśmy wychodzić do znajomych…
Poczułam gulę w gardle.
– Chciałam tylko chwilę porozmawiać…
– Może innym razem? – zaproponowała łagodnie.
Wyszłam stamtąd z poczuciem totalnej porażki. Przez całą drogę do domu płakałam jak dziecko.
Od tamtej pory nasze kontakty stały się jeszcze rzadsze. Zaczęłam unikać rodzinnych spotkań i świąt – nie chciałam być piątym kołem u wozu w nowej rodzinie mamy. Czułam się jak sierota z żyjącą matką.
Któregoś dnia zadzwoniła do mnie ciotka Basia.
– Karolina, co się dzieje między tobą a twoją mamą? Martwię się o was…
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czy to ja jestem egoistką? Czy powinnam cieszyć się jej szczęściem i pozwolić jej żyć własnym życiem?
Zaczęłam chodzić na terapię. Psycholog powiedziała mi coś ważnego:
– Straciłaś nie matkę, lecz najbliższą ci osobę. To żałoba po relacji, która była dla ciebie fundamentem.
Zrozumiałam wtedy, że muszę nauczyć się żyć inaczej – bez codziennego wsparcia mamy, bez jej obecności na wyciągnięcie ręki. To bolało bardziej niż rozstanie z chłopakiem czy utrata pracy.
Dziś próbuję budować siebie od nowa. Uczę się być dorosłą kobietą bez matczynego parasola ochronnego nad głową. Czasem dzwonię do mamy – rozmawiamy krótko, wymieniamy uprzejmości. Już nie oczekuję cudów ani powrotu do dawnych czasów.
Ale czasem zastanawiam się: czy naprawdę można dorosnąć bez bólu utraty? Czy każda zmiana musi oznaczać stratę kogoś bliskiego? Może to cena za własną niezależność…