Po 35 latach razem – jak rozpadło się nasze małżeństwo, które wydawało się niezniszczalne

– Naprawdę chcesz to zrobić? – zapytałam cicho, patrząc na Andrzeja przez stół w sądowej poczekalni. Siedział ze spuszczoną głową, bawiąc się obrączką, którą nosił od trzydziestu pięciu lat. W tej chwili nie widziałam w nim mojego męża, z którym dzieliłam życie, dzieci, dom i wszystkie te zwyczajne dni. Widziałam obcego człowieka, z którym łączyła mnie już tylko historia.

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęło się psuć. Może wtedy, gdy dzieci wyprowadziły się z domu i nagle zostaliśmy sami – ja, Andrzej i cisza. Może wtedy, gdy zaczęliśmy mówić do siebie tylko o rachunkach i zakupach. Albo wtedy, gdy przestaliśmy mówić w ogóle.

Ostatni Dzień Dziękczynienia – choć w Polsce to nie nasza tradycja, nasze dzieci zawsze lubiły świętować wszystko po swojemu – miał być jak zawsze. Marta i Tomek przywieźli nam swojego psa, bo sami jechali do znajomych. Zostaliśmy sami w dużym mieszkaniu na Żoliborzu, z psem, który patrzył na nas z oczekiwaniem na zabawę. Andrzej siedział przed telewizorem, ja w kuchni kroiłam warzywa na sałatkę. Przez cały dzień nie zamieniliśmy ze sobą więcej niż kilka słów.

Wieczorem usiedliśmy razem przy stole. Pies spał pod nogami Andrzeja. Wtedy powiedziałam: – Pamiętasz nasze pierwsze święta? Jak zgubiłeś klucz do mieszkania i musieliśmy spać u mojej mamy?

Andrzej uśmiechnął się słabo. – To było dawno temu.

– Tak – odpowiedziałam. – Ale wtedy byliśmy szczęśliwi.

Nie odpowiedział. Wstał od stołu i poszedł do sypialni. Zostałam sama z pustymi talerzami i głową pełną wspomnień.

Od tamtego dnia coś się zmieniło. Zaczęliśmy unikać siebie jeszcze bardziej. Każda rozmowa kończyła się kłótnią albo milczeniem. Kiedyś myślałam, że po tylu latach razem nic nas nie złamie. Przecież przeszliśmy przez choroby dzieci, śmierć mojej mamy, jego utratę pracy… Ale teraz nie potrafiliśmy nawet spojrzeć sobie w oczy.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Andrzeja przez telefon. Rozmawiał z kimś długo i cicho. Kiedy zapytałam, z kim rozmawia, odpowiedział tylko: – To sprawy klubu seniora.

Nie uwierzyłam mu. Zaczęłam podejrzewać najgorsze – może kogoś poznał? Może już mnie nie kocha? Ale czy ja jeszcze kocham jego?

Marta zauważyła zmianę w naszym zachowaniu podczas niedzielnego obiadu. – Co się dzieje? – zapytała z troską. – Jesteście tacy… obcy.

Zbyliśmy ją żartem, ale wieczorem zadzwoniła do mnie i powiedziała: – Mamo, jeśli coś jest nie tak, powiedz mi. Nie udawajcie przed nami.

Nie potrafiłam jej odpowiedzieć. Jak powiedzieć własnej córce, że po trzydziestu pięciu latach jej rodzice nie potrafią już ze sobą żyć?

Zaczęły się ciche dni i głośne noce. Kłóciliśmy się o wszystko: o to, kto wyprowadzi psa, kto zapłaci rachunki, kto zostawił światło w łazience. Każda drobnostka była pretekstem do wybuchu starych żalów.

Pewnego dnia Andrzej powiedział: – Może powinniśmy się rozstać? Może tak będzie lepiej dla nas obojga?

Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę nie mogłam oddychać.

– Po tylu latach? – wyszeptałam.

– Po tylu latach właśnie – odpowiedział spokojnie. – Nie chcę już tak żyć.

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym wszystkim, co nas łączyło i co nas podzieliło. O tym, jak bardzo się zmieniliśmy i jak bardzo oddaliliśmy się od siebie.

Następnego dnia zadzwoniłam do Marty i powiedziałam jej prawdę. Płakała przez telefon.

– Ale przecież byliście zawsze razem…

– Byliśmy – odpowiedziałam. – Ale już nie jesteśmy tacy sami.

Rozpoczęły się rozmowy o rozwodzie. Spotkania z prawnikiem, podział majątku, ustalanie kto zostanie w mieszkaniu. Wszystko to wydawało mi się nierealne – jakby dotyczyło kogoś innego.

Znajomi reagowali różnie: jedni współczuli, inni byli zszokowani. Moja siostra powiedziała: – Po co wam to na stare lata? Lepiej już wytrzymać do końca.

Ale ja nie chciałam już wytrzymywać. Chciałam jeszcze poczuć się szczęśliwa – choćby sama ze sobą.

Dziś siedzę w tej sądowej poczekalni i patrzę na Andrzeja. Myślę o wszystkich naszych wspólnych latach: o pierwszym mieszkaniu na Pradze, o narodzinach Marty i Tomka, o wakacjach nad Bałtykiem i o tych wszystkich zwykłych dniach, które wtedy wydawały się nudne, a dziś za nimi tęsknię.

Czy można naprawdę zacząć od nowa po sześćdziesiątce? Czy samotność jest lepsza niż życie w pustym związku?

Patrzę na Andrzeja jeszcze raz i widzę w jego oczach ten sam smutek co u siebie. Może oboje zawiedliśmy? Może po prostu zabrakło nam odwagi, żeby walczyć o siebie wcześniej?

Czasem zastanawiam się: czy gdybyśmy wtedy więcej ze sobą rozmawiali, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy można uratować coś, co przez lata powoli umierało?

Dziś już tego nie wiem. Ale wiem jedno: nawet najdłuższe małżeństwo może się rozpaść, jeśli zabraknie w nim bliskości i rozmowy.

Czy ktoś z was też tego doświadczył? Czy można jeszcze odnaleźć szczęście po takim końcu?