Od „zwykłej” do wyjątkowej: Moja walka o akceptację w cieniu rodzinnych słów

– Zobacz, jaka ona jest… no, taka zwykła – usłyszałam głos mamy zza drzwi sypialni. Miałam wtedy siedem lat i nie rozumiałam jeszcze, jak bardzo te słowa będą mnie prześladować przez kolejne lata. Stałam na korytarzu, ściskając w rękach nową lalkę, którą dostałam na urodziny. Tata próbował ją uciszyć: – Daj spokój, Aniu, przecież to nasze dziecko. Ale mama tylko westchnęła: – Wiem, ale każda matka chciałaby mieć piękną córkę…

Od tamtej pory patrzyłam w lustro inaczej. Moje oczy wydawały mi się za małe, nos za szeroki, włosy zbyt cienkie. W szkole podstawowej byłam tą „szarą myszką”, której nikt nie zapraszał na urodziny. Kiedyś zapytałam mamę: – Mamo, czy ja jestem ładna? Spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem: – Jesteś… sympatyczna. To dobre słowo.

W gimnazjum zaczęłam się buntować. Malowałam oczy za ciemno, nosiłam za duże bluzy, żeby ukryć sylwetkę. Mama kręciła głową: – Po co się tak szpecisz? Irytowało mnie to. Przecież sama nauczyła mnie, że nie warto się starać. Tata próbował łagodzić konflikty: – Każdy jest piękny na swój sposób. Ale jego słowa nie miały tej samej siły co matczyne.

Najgorsze były rodzinne spotkania. Ciotka Basia zawsze porównywała mnie do kuzynki Oli: – Ola to ma figurę modelki! A ty, Martynko, może kiedyś rozkwitniesz…

Pewnego wieczoru podsłuchałam rozmowę rodziców:
– Martyna jest zamknięta w sobie przez ciebie – mówił tata.
– Przesadzasz! – odparła mama. – Po prostu nie chcę jej dawać złudnych nadziei.

Zaczęłam pisać pamiętnik. Wylewałam w nim żal i złość. Marzyłam, żeby wyjechać z tego domu i zacząć wszystko od nowa.

W liceum poznałam Natalię. Była przebojowa, pewna siebie, a ja czułam się przy niej jeszcze bardziej niewidzialna. Pewnego dnia powiedziała mi prosto w oczy:
– Wiesz, Martyna, masz piękne oczy. Szkoda, że tak rzadko patrzysz ludziom prosto w twarz.
To był pierwszy raz, kiedy ktoś dostrzegł we mnie coś dobrego.

Zaczęłam eksperymentować z wyglądem. Zapuściłam włosy, nauczyłam się robić delikatny makijaż. Kupiłam pierwszą sukienkę, choć mama skwitowała to krótko: – Nie przesadzaj z tym strojem.

Na studiach wyjechałam do Krakowa. Tam nikt nie znał mojej historii ani „zwykłości”. Zaczęłam chodzić na zajęcia teatralne. Pamiętam pierwszą rolę – miałam zagrać dziewczynę pewną siebie. Bałam się jak nigdy wcześniej.

Po spektaklu podeszła do mnie prowadząca:
– Masz w sobie coś magnetycznego. Nie chowaj tego.

Z czasem zaczęłam wierzyć w siebie. Poznałam Michała – zakochał się we mnie nie za wygląd, ale za sposób myślenia i poczucie humoru. Kiedy pierwszy raz przyjechał do mojego rodzinnego domu, mama spojrzała na niego podejrzliwie:
– Co ty widzisz w naszej Martynie?
Michał tylko się uśmiechnął:
– Wszystko to, czego pani nie potrafiła dostrzec.

Po tej rozmowie długo płakałam. Mama próbowała potem przeprosić:
– Chciałam cię tylko chronić przed rozczarowaniem…
Ale ja już wiedziałam swoje.

Dziś mam 28 lat i prowadzę warsztaty dla nastolatek o samoakceptacji. Często opowiadam im swoją historię. Widzę w ich oczach ulgę i nadzieję.

Czasem patrzę na stare zdjęcia i zastanawiam się: ile z nas nosi w sobie takie rany? Czy naprawdę musimy przez całe życie udowadniać swoją wartość tym, którzy nie potrafili nas pokochać bezwarunkowo?

A może prawdziwe piękno rodzi się właśnie wtedy, gdy przestajemy go szukać w oczach innych?