Obietnice, które bolą bardziej niż bieda. Historia Weroniki Nowak spod Gdańska

— Weronika, zobaczysz, twój syn będzie mieszkał jak król! — śmiał się głośno mój szwagier Marek, stukając kieliszkiem o kieliszek podczas zaręczyn naszego syna Pawła z Martą. Siedzieliśmy wtedy w salonie ich domu pod Gdańskiem, gdzie przez otwarte okno wpadał zapach morza i świeżo skoszonej trawy. Wszyscy byliśmy szczęśliwi, a ja czułam dumę i ulgę, że Paweł trafił na taką rodzinę. Szwagrowie — Marek i Andrzej — prześcigali się w opowieściach o tym, jak to ich dom jest prawdziwym pałacem, a Marta dostanie wszystko, czego zapragnie.

— Weroniko, nie martw się o przyszłość dzieci — powtarzała teściowa Marty, pani Halina. — U nas tradycja jest taka, że młodzi dostają dom na start. Paweł z Martą będą mieli wszystko pod klucz.

Wtedy uwierzyłam. Chciałam wierzyć. Przez całe życie ciężko pracowałam z Krzysztofem, moim mężem, żeby nasz syn miał lepiej niż my. Nie mieliśmy wiele — małe mieszkanie w bloku, kredyt na karku i wieczne oszczędzanie na wszystkim. Ale dla Pawła byliśmy gotowi na każde poświęcenie. Kiedy więc usłyszałam te obietnice, poczułam ulgę. Może w końcu los się do nas uśmiechnął?

Zaręczyny były wystawne. Szwagrowie zamówili catering z najlepszej restauracji w Gdańsku, stoły uginały się od jedzenia, a Marta błyszczała w nowej sukience od projektanta. Paweł był szczęśliwy jak nigdy wcześniej. Patrzyłam na niego i myślałam: „Wreszcie będzie miał to, czego ja nigdy nie miałam”.

Ale już wtedy coś mnie uwierało. Może to był sposób, w jaki Marek patrzył na mnie z góry? Albo to, jak Andrzej śmiał się z naszych skromnych prezentów? Próbowałam to zignorować. Przecież najważniejsze było szczęście dzieci.

Po zaręczynach zaczęły się przygotowania do ślubu i rozmowy o domu. Paweł pytał Martę: — Kiedy możemy zobaczyć ten dom? Może pomogę coś wyremontować?

— Spokojnie, tata wszystko załatwi — odpowiadała Marta z uśmiechem.

Mijały tygodnie. Szwagrowie coraz rzadziej odbierali telefony. Kiedy w końcu pojechaliśmy z Krzysztofem obejrzeć „pałac”, okazało się, że to stary dom po babci Marty — wilgotny, z odpadającym tynkiem i dziurawym dachem. W środku pachniało stęchlizną i samotnością.

— To żart? — zapytałam cicho Krzysztofa.

— Chyba nie… — odpowiedział bezradnie.

Marek tłumaczył się: — No wiecie, teraz ciężko o pieniądze… Ale jak młodzi się postarają, to zrobią tu cudo! My też zaczynaliśmy od zera!

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Przecież obiecywali pałac! Obiecywali nowy dom! Paweł patrzył na Martę z niedowierzaniem.

— Mówiłaś, że wszystko będzie gotowe… — szepnął.

Marta spuściła wzrok.

Wróciliśmy do domu w milczeniu. Krzysztof próbował mnie pocieszać:

— Może przesadzamy? Może rzeczywiście młodzi sobie poradzą?

Ale ja czułam się oszukana. Nie chodziło nawet o pieniądze czy luksus. Chodziło o godność. O to, że ktoś patrzył mi prosto w oczy i kłamał bez mrugnięcia powieką.

Następne tygodnie były pasmem rozczarowań. Szwagrowie przestali odbierać telefony zupełnie. Marta zaczęła unikać rozmów o domu. Paweł zamknął się w sobie.

— Mamo, co ja mam robić? — zapytał pewnego wieczoru.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Zawsze powtarzałam mu: „Ufaj ludziom”. Teraz sama nie wiedziałam, czy jeszcze potrafię.

W końcu postanowiłam porozmawiać z Haliną.

— Pani Halino, dlaczego nas okłamaliście? — zapytałam prosto z mostu.

Spojrzała na mnie chłodno:

— Weroniko, każdy chce dobrze dla swoich dzieci. Ale życie jest trudne. Nikt nie obiecywał złotych gór.

— Ale przecież wszyscy słyszeliśmy te słowa! — nie wytrzymałam.

— Czasem lepiej nie pamiętać wszystkiego tak dosłownie — odpowiedziała i odwróciła się na pięcie.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Krzysztof próbował mnie uspokoić:

— Może po prostu musimy pogodzić się z tym, że świat jest inny niż myśleliśmy?

Ale ja nie umiałam odpuścić. Czułam gniew i żal. Przez całe życie byłam uczciwa. Wierzyłam w rodzinę, w słowo dane przy stole.

Paweł i Marta zamieszkali w tym starym domu po babci. Sami musieli wszystko remontować — bez pomocy szwagrów, bez wsparcia finansowego. Pomagaliśmy im z Krzysztofem jak mogliśmy: trochę pieniędzy z oszczędności, trochę pracy własnych rąk. Ale to nie było to samo.

Czasem odwiedzam ich i widzę zmęczenie w oczach syna. Widzę też dumę — bo sam coś tworzy od nowa. Ale czy musiał przejść przez tyle rozczarowań?

Dziś wiem jedno: najgorsze nie są bieda ani trudności materialne. Najgorsze są złamane obietnice i kłamstwa tych, których uważało się za rodzinę.

Często pytam siebie: czy warto ufać ludziom tylko dlatego, że są blisko? Czy rodzina naprawdę znaczy dziś tyle samo co kiedyś? Może czasem lepiej być ostrożnym niż naiwnym…