Nieoczekiwane ojcostwo: Jak jeden podpis zmienił całe moje życie
— Nie mam pojęcia, w rubryce „ojciec” jesteś wymieniony, zabieraj bliźniaki! — Ola wrzasnęła do słuchawki tak głośno, że aż musiałem odsunąć telefon od ucha. Stałem wtedy na przystanku tramwajowym, w środku listopadowej szarugi, z teczką pod pachą i głową pełną spraw z pracy. Przez chwilę myślałem, że to jakiś żart. Ale Ola nigdy nie żartowała w taki sposób.
— Jakie bliźniaki? O czym ty mówisz? — zapytałem, czując jak serce zaczyna mi walić.
— O twoich synach! Urodziłam dwa tygodnie temu. W papierach jesteś ojcem, bo nie załatwiłeś rozwodu do końca. Teraz masz okazję się wykazać. — Jej głos był zimny jak lód.
Przez chwilę świat wokół mnie przestał istnieć. Ludzie przechodzili obok, tramwaje dzwoniły, a ja stałem jak słup soli, próbując zrozumieć, co właśnie się wydarzyło. Trzy lata po rozwodzie, kiedy już myślałem, że wszystko mam za sobą, nagle okazało się, że jestem ojcem nowo narodzonych chłopców. I to nie byle jakim ojcem — formalnie wpisanym w metrykę.
Z Olą byliśmy małżeństwem dziesięć lat. Mieliśmy dwie córki, Zosię i Hanię, prawie rówieśniczki. Życie niby normalne: dzień praca, wieczory z dziećmi, weekendy na placu zabaw albo u teściów na obiedzie. Ale coś się wypaliło. Coraz częściej się kłóciliśmy, coraz mniej rozmawialiśmy. W końcu Ola powiedziała „dość” i złożyła pozew o rozwód.
Rozstaliśmy się w miarę pokojowo. Dzieci zostały z nią, ja miałem prawo do widzeń i płaciłem alimenty. Myślałem, że wszystko jest załatwione — ale nie dopilnowałem formalności. Nie podpisałem ostatnich papierów w urzędzie stanu cywilnego. Byłem wtedy tak zmęczony życiem i całą tą sytuacją, że chciałem tylko mieć to za sobą.
Minęły trzy lata. Zosia i Hania dorastały, ja próbowałem ułożyć sobie życie na nowo. Poznałem nawet kogoś — Magdę, kobietę ciepłą i wyrozumiałą, która zaakceptowała moje dzieci i całą moją poplątaną przeszłość. Myślałem, że wreszcie wychodzę na prostą.
Aż do tego telefonu.
Wieczorem pojechałem do Oli. Drzwi otworzyła mi z miną sfinksa. W środku było cicho — tylko gdzieś z pokoju dziecięcego dobiegał płacz niemowląt.
— Chcesz ich zobaczyć? — zapytała bez emocji.
Skinąłem głową i wszedłem do pokoju. Dwaj chłopcy leżeli w łóżeczku, zawinięci w niebieskie kocyki. Byli mali, bezbronni… i kompletnie mi obcy.
— To nie są moje dzieci — powiedziałem cicho.
Ola wzruszyła ramionami.
— Może i nie twoje biologicznie. Ale formalnie jesteś ojcem. Ich prawdziwy tata nie chce mieć z nimi nic wspólnego. A ja mam już dość tej sytuacji.
Zrobiło mi się niedobrze. Przez głowę przelatywały mi setki myśli: co powiem Magdzie? Co powiedzą moje córki? Jak mam żyć z dwójką noworodków, które nawet nie są moje?
— Ola… przecież to absurd! Przecież to można jakoś odkręcić…
— Można — przerwała mi ostro. — Ale to potrwa miesiące. A ja muszę wrócić do pracy. Nie dam rady sama z czwórką dzieci.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu. W jej oczach widziałem zmęczenie i rozpacz. W moich — pewnie strach i bezradność.
Wróciłem do domu późno w nocy. Magda czekała na mnie w kuchni.
— Co się stało? Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha.
Opowiedziałem jej wszystko. Słuchała uważnie, nie przerywała ani razu.
— I co zamierzasz zrobić? — zapytała cicho.
Nie wiedziałem. Chciałem uciec, wymazać ten dzień z pamięci. Ale wiedziałem też, że nie mogę zostawić Oli samej z tym wszystkim. Przez własną głupotę stałem się częścią tej historii.
Następne tygodnie były jak koszmar na jawie. Jeździłem do Oli codziennie po pracy, pomagałem przy chłopcach, odbierałem Zosię i Hanię ze szkoły. Magda była dzielna — wspierała mnie jak mogła, choć widziałem, że coraz trudniej jej to znosić.
W pracy zaczęli patrzeć na mnie podejrzliwie — spóźnienia, zmęczenie, ciągłe telefony od Oli… Szef wezwał mnie na rozmowę.
— Panie Bartku, co się dzieje? Zawsze był pan wzorem pracownika…
Nie potrafiłem odpowiedzieć szczerze. Jak miałbym wyjaśnić komuś obcemu ten absurdalny bałagan?
W końcu przyszedł dzień, kiedy Ola powiedziała:
— Musisz zdecydować: albo pomagasz mi na poważnie, albo idziemy do sądu i wszystko ciągnie się latami.
Wiedziałem już wtedy jedno: nie mogę zostawić tych dzieci samych. Nawet jeśli nie są moje biologicznie — przez własną nieuwagę stały się moją odpowiedzialnością.
Zacząłem spędzać z nimi coraz więcej czasu. Uczyłem się przewijać pieluchy, karmić butelką, usypiać na rękach. Zosia i Hania patrzyły na braciszków z ciekawością i lekkim dystansem — ale powoli zaczynały ich akceptować.
Magda… Magda w końcu nie wytrzymała.
— Bartek, ja cię kocham, ale nie dam rady żyć w takim chaosie! To nie jest moja bajka…
Odeszła miesiąc później. Bolało jak cholera — ale nie mogłem jej winić.
Minęło pół roku. Sprawa sądowa ciągnęła się w nieskończoność; testy DNA potwierdziły to, co wiedziałem od początku: chłopcy nie byli moimi synami. Ale przez te miesiące zdążyłem ich pokochać jak własnych.
Ola zaczęła powoli układać sobie życie na nowo; znalazła pracę w innej firmie, poznała kogoś nowego. Ja zostałem z dziećmi na kilka miesięcy sam — bo tak wyszło z podziału opieki tymczasowej.
Czasem patrzę na tych chłopców i myślę: co by było, gdybym wtedy dopilnował papierów? Gdybym uciekł od odpowiedzialności? Czy byłbym szczęśliwszy? Czy można pokochać dziecko tylko dlatego, że los tak zdecydował?
Może każdy z nas ma swoją historię do przepracowania… Ale czy naprawdę jesteśmy panami własnego losu?