Nie jesteś towarem: jak miłość pokrzyżowała ojcowskie plany

— Córeczko, wyjdź za Artura Lewandowskiego — będziesz żyła jak w raju. Ma gospodarstwo, samochód, dom. Po co ci ten biedak Andrzej? — rzucił zirytowany ojciec prosto w moją twarz. Stał w kuchni, rozgrzewał dłonie nad kuchenką, ale w środku wrzała w nim złość — nie na mnie, lecz na mój upór.

Patrzyłam na niego przez łzy, które paliły mnie pod powiekami. Wiedziałam, że nie przekonam go żadnym argumentem. Dla niego liczyły się tylko liczby: hektary, konie mechaniczne, metry kwadratowe domu. A ja? Ja chciałam tylko być szczęśliwa. Czy to naprawdę tak wiele?

— Tato, proszę cię… — zaczęłam cicho, ale przerwał mi gestem ręki.

— Nie będziemy o tym rozmawiać. Artur to dobry chłopak. Jego ojciec ma mleczarnię, matka prowadzi sklep. Z nim nie zaznasz biedy. — Jego głos był twardy jak stal.

Zacisnęłam pięści. W głowie kłębiły mi się wspomnienia: Andrzej czekający na mnie pod szkołą z bukietem polnych kwiatów, Andrzej naprawiający rower mojej młodszej siostry, Andrzej śmiejący się ze mną na łące za stodołą. Był biedny, to prawda. Mieszkał z matką w starej chałupie na końcu wsi, ojca nie miał od dziecka. Ale miał coś, czego nie miał nikt inny — serce i marzenia.

— Tato, ja kocham Andrzeja — powiedziałam w końcu drżącym głosem.

Ojciec spojrzał na mnie tak, jakby usłyszał największą herezję świata.

— Miłość? Miłością się nie najesz! — wykrzyknął. — Zobaczysz, jak będzie ci ciężko. Pomyśl o przyszłości! Chcesz całe życie prać ręcznie i gotować na piecu kaflowym?

Wybiegłam z kuchni, zanim zobaczył moje łzy. Wpadłam do swojego pokoju i rzuciłam się na łóżko. Przez cienką ścianę słyszałam jeszcze jego kroki i przekleństwa pod nosem.

Wieczorem przyszła mama. Usiadła obok mnie i pogładziła po włosach.

— Zuzia… Twój tata chce dla ciebie dobrze. Wiesz, jak ciężko pracował całe życie. Chciałby ci oszczędzić tego losu.

— Ale mamo… ja nie chcę być sprzedana jak cielę na targu! — wybuchłam.

Mama westchnęła ciężko.

— Ja też kiedyś kochałam innego chłopaka… Ale wyszłam za twojego ojca, bo tak było trzeba. I nie żałuję… Ale czasem myślę, co by było, gdybym wtedy postawiła na swoim.

Spojrzałam na nią zaskoczona. Nigdy wcześniej mi tego nie powiedziała.

— Mamo… a ty jesteś szczęśliwa?

Uśmiechnęła się smutno.

— Szczęście to czasem kwestia wyboru. Ale też odwagi.

Tej nocy nie spałam prawie wcale. Nad ranem napisałam do Andrzeja: „Spotkajmy się przy starym dębie”.

Przyszedł, jak zawsze punktualny. W oczach miał niepokój.

— Twój ojciec znów cię naciska? — zapytał cicho.

Pokiwałam głową i wtuliłam się w jego ramiona.

— Boję się… Nie chcę cię stracić. Ale nie chcę też ranić rodziców.

Andrzej milczał długo.

— Zuzia… jeśli chcesz być ze mną, musisz być gotowa na trudne życie. Nie mam ci nic do zaoferowania oprócz siebie i mojej pracy.

Popatrzyłam mu prosto w oczy.

— To wystarczy.

Tego dnia podjęliśmy decyzję: powiemy ojcu razem. Wieczorem wróciliśmy do mojego domu. Ojciec siedział przy stole z gazetą i kawą.

— Tato… chcemy być razem — powiedziałam stanowczo.

Spojrzał na nas oboje z niedowierzaniem.

— Ty chyba żartujesz! — krzyknął i uderzył pięścią w stół. — Nie pozwolę ci zmarnować sobie życia!

Andrzej wyprostował się dumnie.

— Panie Kowalski… Ja kocham Zuzię i zrobię wszystko, żeby była szczęśliwa. Może nie mam majątku, ale mam honor i pracowitość.

Ojciec patrzył na niego przez chwilę w milczeniu. Potem odwrócił wzrok i wyszedł z kuchni bez słowa.

Przez kolejne dni w domu panowała cisza grobowa. Ojciec nie odzywał się do mnie ani słowem. Mama próbowała łagodzić sytuację, ale wiedziałam, że serce jej pęka między lojalnością wobec męża a współczuciem dla mnie.

W końcu przyszedł dzień decyzji. Spakowałam kilka rzeczy do plecaka i poszłam do Andrzeja. Zamieszkaliśmy razem w jego małym domu na końcu wsi. Było ciężko: zimą marzliśmy przy piecu, latem pracowaliśmy w polu od świtu do nocy. Czasem brakowało nam pieniędzy nawet na chleb.

Ale byliśmy razem. Każdy dzień był walką o przetrwanie i o siebie nawzajem. Czasem płakałam z bezsilności, czasem śmiałam się przez łzy. Andrzej nigdy mnie nie zawiódł — nawet gdy sam miał chwile zwątpienia.

Ojciec przez rok nie odezwał się do mnie ani razu. Dopiero gdy urodziła się nasza córeczka Lena, przyszedł pewnego dnia pod nasz dom. Stał długo pod furtką, zanim zdecydował się wejść.

— Przyszedłem zobaczyć wnuczkę — powiedział szorstko.

Wpuściłam go do środka. Patrzył na nasze skromne mieszkanie z mieszaniną żalu i dumy.

— Nie jest wam łatwo… Ale widzę, że jesteście szczęśliwi — mruknął pod nosem.

Nie odpowiedziałam nic. Po prostu podałam mu Lenę na ręce.

Dziś minęło już kilka lat od tamtych wydarzeń. Ojciec pogodził się z naszym wyborem, choć nigdy nie przyznał się do błędu wprost. Mama często nas odwiedza i pomaga przy dziecku. A ja? Czasem patrzę przez okno na pola i myślę o tym wszystkim, co musiałam poświęcić dla tej miłości.

Czy było warto? Czy szczęście naprawdę jest warte tylu łez i rozczarowań? Może każdy musi sam znaleźć odpowiedź na to pytanie…