Nie chciałam być jak moja matka, a jednak historia zatoczyła koło

– On i tak nie przetrwa – powiedziała moja żona, Zofia, lodowatym głosem przez telefon. – Przyjedź i porozmawiaj z lekarzem, jeśli mi nie wierzysz. Ja już nie mam siły.

Stałem w środku remontowanego mieszkania, z pyłem w oczach i młotkiem w dłoni, a świat nagle przestał istnieć. Słowa Zofii dźwięczały mi w głowie jak wyrok. Nasz syn, Staś, miał dopiero cztery miesiące. Urodził się za wcześnie, ledwo oddychał, a ja przez te wszystkie tygodnie łudziłem się, że jeszcze wszystko się ułoży. Przecież lekarze mówili, że są szanse. Że trzeba walczyć.

– Zosiu, przecież to nasz syn! – wykrztusiłem. – Nie możemy go tak zostawić…

– Ty nie możesz. Ja już nie chcę. Mam dość szpitali, pieluch, tej ciszy w domu… Chcę żyć – odpowiedziała bez cienia emocji.

Nie pamiętam, jak odłożyłem słuchawkę. Wiem tylko, że przez kolejne godziny siedziałem na podłodze, patrząc na obdrapane ściany i próbując zrozumieć, gdzie popełniłem błąd. Przecież jeszcze dwa lata temu byliśmy szczęśliwi. Kupiliśmy mieszkanie na kredyt w Gdańsku, planowaliśmy przyszłość. Zofia była nauczycielką angielskiego, ja pracowałem jako elektryk. Nie mieliśmy wiele, ale mieliśmy siebie.

Staś pojawił się niespodziewanie. Ciąża była trudna od początku, ale Zofia dzielnie znosiła badania i leżenie w szpitalu. Gdy urodziła przed czasem, byłem przy niej. Pamiętam jej spojrzenie – zmęczone, ale pełne nadziei. Potem wszystko zaczęło się sypać. Staś nie oddychał samodzielnie, miał problemy z sercem i nerkami. Lekarze mówili o kosztownych lekach i rehabilitacji.

Zofia zamknęła się w sobie. Przestała rozmawiać ze mną o czymkolwiek poza sprawami Stasia. W nocy płakała po cichu do poduszki. Ja próbowałem być silny dla nas obojga – brałem nadgodziny, szukałem informacji o leczeniu, dzwoniłem po fundacjach.

Aż w końcu Zofia przestała wracać do domu na noc. Mówiła, że musi odpocząć u swojej matki w Sopocie. Potem coraz częściej zostawiała mnie samego z dzieckiem i szpitalami.

Pewnego dnia zadzwoniła teściowa:
– Michałku, Zosia jest u mnie. Nie radzi sobie… Może powinieneś ją trochę odciążyć?

– A kto mnie odciąży? – zapytałem gorzko.

Wiedziałem jednak, że nie mogę liczyć na nikogo poza sobą. Moja matka zmarła kilka lat wcześniej na raka piersi – całe życie była samotną kobietą, odkąd ojciec odszedł do innej kobiety. Wychowywała mnie sama i zawsze powtarzała: „Nie bądź jak twój ojciec. Nigdy nie zostawiaj rodziny”.

Teraz czułem się jak on – bezradny wobec cierpienia bliskich.

Staś leżał w szpitalu na Zaspie podłączony do aparatury. Lekarka, pani doktor Nowicka, spojrzała na mnie z troską:
– Panie Michale, Staś walczy dzielnie. Ale potrzebuje specjalistycznego leku – niestety nie refundowanego przez NFZ. To kosztuje ponad dwadzieścia tysięcy miesięcznie…

Patrzyłem na nią jak na kosmitkę.
– Skąd mam wziąć takie pieniądze?

– Są fundacje… Możemy spróbować zorganizować zbiórkę…

Wyszedłem ze szpitala z poczuciem klęski. Zadzwoniłem do Zofii:
– Musimy działać razem! Może napiszemy apel do ludzi? Może ktoś pomoże?

– Ja już pomagam tyle miesięcy! – krzyknęła przez telefon. – Chcę mieć swoje życie! Staś i tak długo nie pożyje…

Tej nocy nie spałem ani minuty. Przeglądałem fora internetowe dla rodziców chorych dzieci, czytałem historie podobne do naszej. Wszędzie zdjęcia uśmiechniętych maluchów i rodziców walczących do końca.

Następnego dnia pojechałem do pracy i powiedziałem kierownikowi prawdę.
– Panie Andrzeju, muszę mieć wolne… Syn jest ciężko chory.

Spojrzał na mnie z powagą:
– Michał… Ja też mam dzieci. Idź do domu. Jak będziesz czegoś potrzebował – dzwoń.

Zacząłem organizować zbiórkę przez internet. Napisałem dramatyczny post na Facebooku: „Mój synek Staś walczy o życie…”. Znajomi udostępniali, ktoś wpłacił sto złotych, ktoś inny pięćset. Po tygodniu miałem dwa tysiące złotych – kropla w morzu potrzeb.

Zofia nie wracała do domu. Przysłała mi tylko SMS: „Nie szukaj mnie”.

Wtedy pojawiła się Magda – moja kuzynka z Warszawy. Przyjechała bez zapowiedzi i zastała mnie śpiącego przy łóżeczku Stasia.
– Michał… Musisz coś zjeść! Wyglądasz jak cień człowieka.

Zacząłem płakać jak dziecko.
– Nie dam rady… On umrze…

Magda objęła mnie mocno:
– Nie pozwolę ci się poddać! Pomogę ci przy zbiórce, napiszę do mediów…

Dzięki niej udało się nagłośnić sprawę w lokalnej gazecie i radiu Gdańsk. Ludzie zaczęli wpłacać pieniądze, ktoś zaoferował darmową rehabilitację.

W międzyczasie dostałem pismo z sądu – Zofia wnosi o rozwód bez orzekania o winie.

Pojechałem do niej do Sopotu:
– Zosiu… Naprawdę chcesz to zakończyć?

Patrzyła na mnie obojętnie:
– Tak będzie lepiej dla wszystkich. Ty masz swoje życie z chorym dzieckiem… Ja chcę zacząć od nowa.

– Staś to też twoje dziecko!

– Nie chcę być jak moja matka! Całe życie opiekowała się moim bratem niepełnosprawnym… Ja tego nie chcę!

Wyszedłem trzaskając drzwiami.

Przez kolejne miesiące żyliśmy ze Stasiem sami – ja i on oraz Magda, która stała się dla nas rodziną bardziej niż ktokolwiek inny. Staś miał lepsze dni i gorsze – czasem uśmiechał się do mnie tak promiennie, że zapominałem o całym świecie.

Pewnego dnia Magda przyszła z nowiną:
– Michał… Jest nowy lek testowany w Poznaniu! Może warto spróbować?

Pojechaliśmy tam razem pociągiem nocnym – ja z plecakiem pełnym pieluch i leków, ona z termosami herbaty i kanapkami dla mnie.

W klinice spotkałem innych ojców – jeden z nich, pan Jarek z Bydgoszczy, powiedział mi:
– Moja żona też uciekła… Ale dzieciak daje mi siłę.

Patrzyliśmy na siebie ze smutnym zrozumieniem.

Staś przeszedł kwalifikację do programu lekowego. Przez kilka tygodni jeździliśmy co tydzień do Poznania na badania i podania leku.

W tym czasie dostałem list polecony od Zofii:
„Proszę o ograniczenie moich kontaktów ze Stasiem do minimum. Nie chcę być informowana o stanie jego zdrowia.”

Poczułem pustkę większą niż kiedykolwiek wcześniej.

Staś miał coraz więcej energii – zaczął gaworzyć, śmiać się na widok Magdy i mojej twarzy. Lekarze mówili o cudzie.

Któregoś dnia Magda zapytała:
– Michał… Co byś zrobił bez Stasia?

Spojrzałem na nią długo:
– Nie wiem… Chyba bym już nie żył.

Przytuliła mnie mocno:
– Masz prawo być szczęśliwy mimo wszystko.

Po roku od rozwodu sąd przyznał mi pełną opiekę nad synem. Zofia wyjechała za granicę – podobno zaczęła nowe życie we Francji z jakimś lekarzem poznanym przez internet.

Ja zostałem w Gdańsku z Magdą i Stasiem. Magda zamieszkała z nami – najpierw „na chwilę”, potem już na stałe.

Staś skończył dwa lata – chodził już samodzielnie po mieszkaniu i mówił pierwsze słowa: „tata”, „Maga”.

Czasem patrzę na niego i myślę: czy jestem dobrym ojcem? Czy nie powielam błędów moich rodziców? Czy można nauczyć się kochać naprawdę – mimo strachu przed stratą?

A wy? Czy potrafilibyście wybaczyć tym, którzy was zostawili? Czy można przerwać łańcuch rodzinnych rozczarowań?