Na progu własnego syna: Kiedy matka staje się niechciana
– Mamo, proszę cię, nie rób sceny. – Głos Marka jest cichy, ale stanowczy. Stoję na progu jego mieszkania na warszawskiej Pradze, trzymając w ręku torbę z domowym rosołem, który gotowałam pół dnia. Jelena, jego żona, stoi kilka kroków za nim, z założonymi rękami i wzrokiem wbitym w podłogę. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu, ale nie pozwalam im spłynąć po policzkach. Nie tutaj.
– Przecież chciałam tylko zobaczyć wnuczkę… – szepczę, próbując zapanować nad drżeniem głosu. – Obiecałeś, że mogę przyjść w sobotę.
Marko wzdycha ciężko. – Jelena nie czuje się dobrze z twoją obecnością. Proszę cię, uszanuj to.
Patrzę na niego i nie poznaję własnego dziecka. Jeszcze kilka lat temu przychodził do mnie z każdym problemem, dzwonił po radę, a teraz… Teraz jestem dla niego ciężarem. Wiem, że nie jestem idealna. Może czasem za bardzo się wtrącałam, może za często dawałam dobre rady. Ale robiłam to z miłości.
W głowie przewijają mi się obrazy z dzieciństwa Marka: jak pierwszy raz przewrócił się na rowerze i płakał w moich ramionach; jak nie mógł zasnąć bez mojej kołysanki; jak przynosił mi laurki na Dzień Matki. Czy to wszystko już nic nie znaczy?
– Marku, ja naprawdę nie chcę się wtrącać… – próbuję jeszcze raz. – Chciałam tylko zobaczyć Maję, dać jej te ciasteczka, które tak lubi.
Jelena podnosi wzrok i patrzy na mnie chłodno. – Pani Zofio, proszę zrozumieć. Maja ma swoje rytuały. Nie chcemy jej rozpraszać.
Czuję się jak intruz we własnej rodzinie. Odkąd Marko ożenił się z Jeleną, wszystko się zmieniło. Na początku próbowałam być dla niej wsparciem – pomagałam przy dziecku, gotowałam obiady, sprzątałam mieszkanie. Ale z czasem zaczęła mnie unikać. Coraz częściej słyszałam wymówki: „Maja jest zmęczona”, „Mamy swoje plany”, „Może innym razem”.
Wróciłam do pustego mieszkania na Grochowie i usiadłam przy kuchennym stole. Wpatrywałam się w zdjęcie Marka z dzieciństwa – uśmiechnięty chłopiec z rozczochranymi włosami. Zawsze powtarzał: „Mamo, nigdy cię nie zostawię”.
Przez kolejne tygodnie próbowałam dzwonić, pisać smsy, proponować spotkania. Odpowiedzi były coraz krótsze i coraz rzadsze. Czułam się coraz bardziej samotna. Sąsiadka pani Halina mówiła: „Nie przejmuj się, młodzi teraz tacy są”. Ale ja nie potrafiłam przestać się przejmować.
Pewnego dnia zadzwonił telefon.
– Mamo? – głos Marka był zmęczony.
– Tak? Co się stało?
– Jelena miała wypadek samochodowy. Jest w szpitalu. Możesz przyjechać do Mai?
Serce mi zamarło. Bez słowa spakowałam rzeczy i pobiegłam do nich. Maja rzuciła mi się na szyję: „Babciu! Tęskniłam!”. Przez dwa tygodnie byłam dla niej wszystkim – gotowałam ulubione naleśniki, czytałam bajki na dobranoc, tuliłam do snu.
Kiedy Jelena wróciła do domu, atmosfera znów zgęstniała. Czułam jej chłód na każdym kroku. Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi:
– Marku, ona musi przestać tu przychodzić tak często. Czuję się jak gość we własnym domu.
– Ale przecież pomaga nam… – próbował tłumaczyć mój syn.
– To twoja matka, nie moja! – Jelena podniosła głos.
Zrozumiałam wtedy, że jestem problemem. Że moja obecność przeszkadza im budować własną rodzinę. Ale czy naprawdę muszę wybierać między byciem matką a byciem teściową?
Zaczęłam się wycofywać. Rzadziej dzwoniłam, nie proponowałam spotkań. Skupiłam się na sobie – zaczęłam chodzić na zajęcia jogi dla seniorów, zapisałam się do klubu książki w bibliotece na Targowej. Ale pustka pozostała.
W święta Bożego Narodzenia dostałam smsa: „Wesołych Świąt, mamo”. Nic więcej. Siedziałam sama przy stole, patrząc na pusty talerz dla niespodziewanego gościa i zastanawiałam się, czy to właśnie ja jestem tym gościem w życiu własnego dziecka.
Czasem spotykam Marka przypadkiem na ulicy – zawsze się spieszy, zawsze ma coś ważniejszego do zrobienia. Maja rośnie beze mnie. Widuję ją tylko na zdjęciach wrzucanych przez Jelenę na Facebooka.
Nie wiem już, czy powinnam walczyć o miejsce w ich życiu, czy odpuścić i pozwolić im żyć po swojemu. Czy matka naprawdę może stać się zbędna? Czy to ja popełniłam błąd? A może to po prostu znak czasów?
Może ktoś z was wie, jak pogodzić miłość do dziecka z szacunkiem do jego wyborów? Czy każda matka musi kiedyś stanąć na progu i usłyszeć: „Nie rób sceny”?