Moje zasady – opowieść o dorastaniu w cieniu rodzinnych tajemnic
– Kinga, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie zostawiała butów w korytarzu?! – głos mamy przeszył ciszę poranka jak ostrze. Stałam w kuchni z rękami umazanymi ziemią, bo właśnie wróciłam z grządek. Znowu. Zawsze coś było nie tak. Buty, książki, kubek na stole. Miałam trzynaście lat i czułam się, jakbym miała pięćdziesiąt.
Nie znałam ojca. Mama mówiła o nim rzadko i tylko wtedy, gdy była naprawdę zła. „Zostawił nas, bo był tchórzem. Ty nie możesz być taka jak on.” Wtedy zaciskałam zęby i obiecywałam sobie, że nigdy nie będę tchórzem. Ale czy to znaczyło, że muszę być twarda jak kamień?
Mieszkałyśmy w małym domku na obrzeżach miasteczka. Ogródek był naszą dumą i przekleństwem – mama kazała mi plewić grządki nawet wtedy, gdy padał deszcz. „To cię nauczy życia” – powtarzała. Czasem marzyłam, żeby po prostu wyjść i nigdy nie wrócić. Ale dokąd miałabym pójść?
W szkole byłam prymuską. Uczyłam się na same piątki, bo tylko wtedy mama była choć trochę zadowolona. „Nie po to haruję całe życie, żebyś była nikim” – mówiła, patrząc na mnie tym swoim surowym wzrokiem. Marzyłam o aktorstwie. O scenie, światłach, o tym, żeby ktoś mnie zobaczył i usłyszał. Ale mama uważała, że to głupota. „Aktorstwo? Chcesz być jak te wszystkie lekkoduchy z telewizji? Najpierw naucz się gotować i sprzątać!”
Pamiętam jeden wieczór szczególnie wyraźnie. Siedziałam przy biurku, odrabiałam lekcje i słyszałam przez cienką ścianę, jak mama rozmawia przez telefon z ciotką Zosią:
– Ona jest uparta jak osioł. Po ojcu.
– Daj jej trochę luzu, Haniu – odpowiedziała ciotka.
– Luz? A kto jej potem pomoże w życiu? Ja muszę ją przygotować na wszystko.
Wtedy poczułam coś dziwnego – mieszaninę gniewu i żalu. Czy naprawdę byłam tylko projektem do naprawienia? Czy mama widziała we mnie tylko swoje rozczarowania?
Z czasem nauczyłam się nie płakać przy niej. Płakałam w nocy, pod kołdrą, ściskając poduszkę tak mocno, że bolały mnie palce. W szkole udawałam twardą. Koledzy śmiali się ze mnie: „Kinga-książkowa”, „Kinga-zasady”. Nie rozumieli, że te zasady były moją tarczą.
W liceum poznałam Michała. Był inny niż wszyscy – cichy, zamyślony, z wiecznie potarganymi włosami. Siedzieliśmy razem na lekcjach polskiego i rozmawialiśmy o książkach. Po raz pierwszy ktoś słuchał mnie naprawdę.
– Kinga, dlaczego nigdy nie przychodzisz na imprezy? – zapytał pewnego dnia.
– Bo nie lubię tłumów.
– Czy naprawdę? Czy po prostu boisz się być sobą?
To pytanie długo we mnie siedziało. Czy ja naprawdę byłam sobą? Czy tylko grałam rolę idealnej córki?
Pewnego dnia wróciłam do domu później niż zwykle. Mama czekała w kuchni z zaciśniętymi ustami.
– Gdzie byłaś?
– Uczyłam się z Michałem.
– Z chłopakiem?! Kinga! Ile razy mam ci powtarzać…
– Mamo, mam siedemnaście lat! Nie możesz mnie kontrolować na każdym kroku!
Wybuchła kłótnia. Krzyczałyśmy na siebie tak głośno, że sąsiedzi pewnie wszystko słyszeli. W końcu mama powiedziała coś, czego nigdy nie zapomnę:
– Jesteś taka sama jak twój ojciec! Zawsze robisz wszystko po swojemu!
Pobiegłam do swojego pokoju i trzasknęłam drzwiami. Leżałam na łóżku i myślałam: może rzeczywiście jestem jak on? Może to nie jest takie złe?
Od tego dnia zaczęłam robić rzeczy po swojemu. Zapisałam się do szkolnego teatru mimo sprzeciwu mamy. Grałam główną rolę w „Balladynie” i po raz pierwszy poczułam się wolna.
Mama nie przyszła na przedstawienie. Po spektaklu Michał podszedł do mnie z bukietem polnych kwiatów.
– Byłaś niesamowita.
– Szkoda, że mama tego nie widziała.
– Może kiedyś zrozumie.
Ale czy naprawdę chciałam czekać całe życie na jej akceptację?
Po maturze dostałam się na studia aktorskie w Krakowie. Spakowałam walizkę i wyjechałam bez słowa pożegnania. Mama nie zadzwoniła przez pół roku.
W Krakowie było trudno. Wynajmowałam pokój w starym mieszkaniu z dwoma studentkami medycyny. Pracowałam w kawiarni, żeby mieć na czynsz. Czasem zastanawiałam się, czy to wszystko ma sens.
Pewnego dnia dostałam list od mamy:
„Kingo,
Nie wiem, czy dobrze robię pisząc do ciebie. Chciałam ci powiedzieć, że jestem dumna. Wiem, że nie zawsze byłam dla ciebie dobra matką. Bałam się o ciebie i o siebie też. Może kiedyś mi wybaczysz.
Mama”
Czytałam ten list wiele razy. Płakałam długo – pierwszy raz od lat nie ze złości czy bezsilności, ale z ulgi.
Dziś mam dwadzieścia pięć lat i gram w teatrze w Krakowie. Czasem wracam do domu na święta. Mama jest już inna – starsza, spokojniejsza. Rozmawiamy ze sobą jak dwie dorosłe kobiety.
Często zastanawiam się: czy gdybym wtedy poszła na kompromis i została w domu, byłabym szczęśliwsza? Czy warto było tyle ryzykować dla własnych zasad? Może każdy z nas musi kiedyś złamać czyjeś serce – nawet matki – żeby odnaleźć siebie?