Moja Siostra Oddała Wszystko Dla Swoich Dzieci, Ale Gdy Zachorowała, Jej Dom Opustoszał
— Gdzie oni są? — zapytała cicho Marzena, patrząc przez okno na pustą ulicę. Był listopadowy wieczór, a światło latarni rozlewało się po pustym chodniku przed jej blokiem na warszawskim Mokotowie. Siedziałam obok niej na starym, skrzypiącym fotelu, ściskając jej dłoń. W pokoju pachniało lekami i zupą jarzynową, którą ugotowałam rano. Marzena była moją starszą siostrą. Od zawsze była tą silną, tą, która wszystko ogarniała: dom, dzieci, pracę. Po rozwodzie z Markiem została sama z trójką dzieci — Olą, Bartkiem i najmłodszą Kasią. Przez lata nie pozwalała sobie na słabość.
Ale teraz była słaba. Rak trzustki nie pytał o pozwolenie. Ostatnie tygodnie spędzałam u niej niemal codziennie, pomagając w najprostszych czynnościach. Jej dzieci? Zniknęły. Ola mieszkała w Krakowie i tłumaczyła się pracą. Bartek był wiecznie zajęty swoim start-upem w Poznaniu. Kasia studiowała w Gdańsku i rzadko odbierała telefon. — Może mają swoje życie — próbowałam ją pocieszyć, choć sama czułam narastającą złość. — Przecież zawsze dla nich byłaś — dodałam, a głos mi się załamał.
Marzena spojrzała na mnie z bólem. — Wiesz, czasem myślę, że coś zrobiłam źle. Może za bardzo ich chroniłam? Może powinnam była być bardziej wymagająca? — szepnęła. W jej oczach widziałam łzy i bezradność. Przez lata była dla nich wszystkim: matką, ojcem, przyjaciółką. Poświęcała im każdą wolną chwilę, rezygnując z własnych marzeń i potrzeb. Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu biegała z Bartkiem na treningi piłki nożnej, z Olą na konkursy recytatorskie, a z Kasią na lekcje baletu. Nigdy nie narzekała.
Teraz jej dom był cichy i pusty. Tylko ja i czasem sąsiadka z naprzeciwka pojawiałyśmy się regularnie. Pewnego dnia zadzwoniłam do Oli. — Ola, mama jest naprawdę w złym stanie. Powinnaś przyjechać — powiedziałam stanowczo. Po drugiej stronie usłyszałam westchnienie. — Ciociu, ja mam teraz ważny projekt w pracy… Nie wiem, czy dam radę w tym tygodniu — odpowiedziała chłodno. — Ola! Twoja mama cię potrzebuje! — podniosłam głos. — Wiem… oddzwonię później — rzuciła i rozłączyła się.
Wieczorem Marzena zapytała: — Rozmawiałaś z Olą? — Tak… mówiła, że ma dużo pracy — odpowiedziałam wymijająco. Marzena tylko skinęła głową i odwróciła wzrok.
Z Bartkiem było podobnie. Pisał krótkie smsy: „Trzymaj się mamo”, „Jestem myślami z tobą”. Ale nie przyjeżdżał. Kasia przysłała raz kwiaty przez kuriera i kartkę: „Kocham cię mamo”. Marzena codziennie patrzyła na te kwiaty jakby szukała w nich obecności córki.
Pewnego popołudnia usiadłam przy niej i zapytałam: — Marzena, dlaczego oni nie przyjeżdżają? Przecież zawsze byliście tak blisko… — Nie wiem — odpowiedziała cicho. — Może boją się zobaczyć mnie taką słabą? Może nie chcą pamiętać mnie w ten sposób? Albo… może po prostu nie potrafią być blisko, kiedy naprawdę tego potrzebuję?
Wtedy przypomniałam sobie nasze dzieciństwo w małym miasteczku pod Radomiem. Marzena zawsze była tą odpowiedzialną, opiekowała się mną, gdy mama pracowała na zmiany w szpitalu. Była moją bohaterką. Teraz ja byłam jej jedynym wsparciem.
Tydzień później stan Marzeny pogorszył się gwałtownie. Lekarz powiedział mi wprost: „To kwestia dni”. Zadzwoniłam do wszystkich jej dzieci jeszcze raz. Tym razem Ola przyjechała na jeden dzień. Weszła do mieszkania niepewnie, jakby bała się przekroczyć próg dzieciństwa i dorosłości jednocześnie.
— Mamo… — wyszeptała Ola, siadając przy łóżku Marzeny. Moja siostra spojrzała na nią z czułością i smutkiem zarazem. — Czekałam na ciebie — powiedziała słabo. Ola płakała długo tego wieczoru, ale następnego dnia wyjechała z powrotem do Krakowa.
Bartek zadzwonił na wideorozmowę: „Mamo, przepraszam… Nie dam rady przyjechać”. Kasia napisała maila: „Mamo, boję się cię zobaczyć taką chorą”.
Ostatnie dni spędziłyśmy we dwie. Marzena coraz częściej odpływała myślami gdzieś daleko. Czasem mówiła przez sen imiona swoich dzieci, czasem ściskała moją dłoń tak mocno, jakby bała się zostać sama nawet na chwilę.
Kiedy odeszła, jej dom był cichy jak nigdy wcześniej. Siedziałam przy jej łóżku jeszcze długo po tym, jak lekarz stwierdził zgon. Przez okno wpadało blade światło poranka.
Na pogrzebie pojawiły się wszystkie jej dzieci. Stali razem przy trumnie matki, ale między nimi była niewidzialna przepaść winy i żalu.
Często wracam myślami do tych dni i pytam siebie: dlaczego tak się stało? Czy naprawdę można poświęcić całe życie dla dzieci i zostać samemu w najtrudniejszym momencie? Czy to my zawiedliśmy jako rodzina? A może to świat tak bardzo się zmienił?
Czasem patrzę na zdjęcie Marzeny i myślę: czy warto było oddać wszystko dla innych? Czy miłość matki zawsze wraca do niej wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebuje?