Moja matka żyje w luksusie, a ja walczę o każdy dzień – czy naprawdę jestem dla niej nikim?

– No i co, Aniu, zjadłaś już ostatnią kromkę chleba, czy jeszcze coś zostało? – głos mojej matki rozbrzmiewał w słuchawce z tym charakterystycznym, pogardliwym tonem. Stałam przy kuchennym blacie, ścierając łzy z policzka, żeby mój synek, Staś, nie zauważył. Mój mąż, Tomek, właśnie wrócił z pracy i rzucił na stół kilka drobnych – resztę z pensji, która ledwo starczała na rachunki i leki dla Stasia.

– Mamo, proszę cię… – zaczęłam cicho, ale ona już nie słuchała. – Wiesz, gdybyś wybrała lepiej, nie musiałabyś się tak męczyć. Ja na twoim miejscu… – urwała, jakby chciała mi dać do zrozumienia, że jej życie to wzór do naśladowania.

Patrzyłam przez okno na szare blokowisko. Mama mieszkała w willi pod Warszawą, jej nowy mąż był biznesmenem. Miała wszystko: podróże, drogie ubrania, znajomych z wyższych sfer. Ja miałam Tomka i Stasia. I wieczne poczucie winy, że nie jestem wystarczająco dobra.

Tomek podszedł do mnie i objął ramieniem. – Nie przejmuj się nią. Daj spokój, Aniu. Przecież wiesz, że robimy wszystko, co możemy.

Ale jak się nie przejmować? Każda rozmowa z mamą kończyła się tak samo: ona wyliczała moje błędy, a ja czułam się coraz mniejsza. Nawet kiedy Staś się urodził i okazało się, że ma zespół Downa, mama nie przyjechała do szpitala. Zadzwoniła tylko raz: – No cóż, życie bywa niesprawiedliwe. Ale może to nauczka na przyszłość?

Pamiętam tamten dzień jak przez mgłę. Siedziałam na szpitalnym łóżku z maleńkim Stasiem na rękach i płakałam. Tomek był przy mnie cały czas. To on pierwszy powiedział: – Damy radę. Jesteśmy rodziną.

Od tamtej pory minęły trzy lata. Staś jest cudownym dzieckiem, choć wymaga więcej uwagi i opieki niż inne dzieci w jego wieku. Rehabilitacje, wizyty u specjalistów, leki – wszystko kosztuje. Tomek pracuje w magazynie po dwanaście godzin dziennie. Ja musiałam zrezygnować z pracy, bo nikt nie chciał zatrudnić matki dziecka z niepełnosprawnością.

Czasem mam wrażenie, że świat się ode mnie odwrócił. Koleżanki z liceum wrzucają zdjęcia z wakacji na Mazurach albo chwalą się awansami na Facebooku. Ja wrzucam zdjęcia Stasia z nowym puzzlem albo informację o kolejnej zbiórce na rehabilitację.

Mama nigdy nie zapytała, jak sobie radzimy. Zawsze tylko: – A Tomek dalej w tej samej robocie? Może powinnaś znaleźć sobie kogoś lepszego? Wiesz, ja zawsze chciałam dla ciebie więcej.

Czasem mam ochotę krzyczeć: „Mamo! Czy ty w ogóle mnie znasz? Czy widzisz, jak bardzo się staram?” Ale milczę. Bo wiem, że ona i tak nie zrozumie.

W zeszłym tygodniu zadzwoniła po raz kolejny. Tym razem byłam już zmęczona jej docinkami.

– Mamo – powiedziałam stanowczo – czy ty naprawdę myślisz, że jestem nieszczęśliwa?

– A nie jesteś? – odpowiedziała bez cienia wahania. – Przecież widzę po twoim głosie. Zawsze byłaś taka miękka.

Zacisnęłam pięści. – Jestem szczęśliwa z Tomkiem i Stasiem. Może nie mamy tyle pieniędzy co ty, ale mamy siebie.

– To się nie najecie miłością – rzuciła i rozłączyła się.

Wieczorem długo rozmawiałam z Tomkiem.

– Może powinniśmy poprosić ją o pomoc? – zapytał cicho.

Pokręciłam głową. – Nie chcę jej pieniędzy. Chcę tylko trochę wsparcia… trochę ciepła.

Tomek westchnął ciężko. – Wiem, Aniu. Ale ona już się nie zmieni.

Następnego dnia Staś miał atak padaczki. Znowu szpital, znowu strach o jego życie. Siedziałam przy jego łóżku i modliłam się w duchu o cud. Wtedy zadzwoniła mama.

– Co się stało? – zapytała chłodno.

– Staś jest w szpitalu… – wyszeptałam.

– No cóż… życie to nie bajka – odpowiedziała i dodała: – Gdybyś miała inne życie, nie musiałabyś przez to przechodzić.

Po tej rozmowie coś we mnie pękło. Przestałam odbierać jej telefony. Przestałam czekać na jej aprobatę.

Zaczęłam szukać wsparcia gdzie indziej: w grupach rodziców dzieci z niepełnosprawnościami, u sąsiadki pani Zosi, która zawsze przynosi nam świeże bułki i pyta o Stasia bez oceniania.

Czasem jeszcze myślę o mamie. O tym, jak bardzo chciałabym usłyszeć od niej: „Jestem z ciebie dumna” albo chociaż: „Dobrze sobie radzisz”.

Ale wiem już jedno: nie muszę być idealna według jej standardów. Mam swoją rodzinę i choć jest nam ciężko, kochamy się naprawdę.

Czy to wystarczy? Czy kiedykolwiek przestanę pragnąć jej uznania? A może czas pogodzić się z tym, że szczęście mierzy się inaczej niż luksusem i pieniędzmi?