Mieszkanie na kredyt: Kiedy rodzinna pomoc ma swoją cenę
– Zosia, ile razy mam powtarzać, żebyś nie zostawiała butów w przedpokoju? – głos ojca odbił się echem po całym mieszkaniu. Stałam przy kuchennym blacie, próbując zapanować nad drżeniem rąk. Woda z płynu do naczyń ściekała mi po nadgarstkach, a serce waliło jak oszalałe. – To nie jest hotel! – dodał jeszcze głośniej, a ja poczułam znajome ukłucie w żołądku.
Nie prosiłam o tę pomoc. Po magisterce na UW marzyłam o własnym kącie, nawet jeśli miałby to być mikroskopijny pokój na Woli. Ale z pensją początkującej redaktorki w wydawnictwie mogłam sobie pozwolić co najwyżej na kawę na mieście raz w tygodniu. Mama zaproponowała: – Przecież tata ma wolne mieszkanie na Ursynowie. Przynajmniej przez kilka miesięcy odetchniesz.
Ojciec był surowy, ale zawsze wydawał mi się sprawiedliwy. Kiedy zadzwoniłam, nie brzmiał entuzjastycznie, ale się zgodził. – Możesz się wprowadzić, ale pod moimi warunkami. Żadnych gości na noc, żadnych imprez, żadnego wracania po północy. I oczywiście – nie płacisz czynszu, ale oczekuję, że będziesz dbać o mieszkanie jak o własne.
Pierwsze tygodnie były znośne. Czułam ulgę, że nie muszę liczyć każdego grosza przed zakupem chleba czy opłaceniem rachunków. Ale bardzo szybko ojciec zaczął wpadać bez zapowiedzi. Raz przyłapał mnie na rozmowie z przyjaciółką, Martą. Siedziałyśmy przy winie i śmiałyśmy się z głupot. – Zosia, to nie knajpa! – krzyknął, a Marta spłonęła rumieńcem. Ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
Z czasem każda drobnostka stawała się powodem do pretensji. Zostawiona filiżanka na stole? SMS: „Nie jesteś już dzieckiem”. Zapalona lampka w łazience? Telefon: „Może powinnaś zamieszkać gdzie indziej?”. Zaczęłam czuć się jak intruz we własnym życiu. Każdy dzień był jak egzamin z dorosłości, który zdawałam tylko połowicznie.
Najgorzej było z moim chłopakiem, Michałem. Pracował do późna i czasem wpadał do mnie po pracy. Pewnej nocy zasnęliśmy razem na kanapie przed telewizorem. Nad ranem obudził mnie dźwięk klucza w zamku. Ojciec stał w drzwiach i patrzył na nas z pogardą.
– Mówiłem jasno: żadnych facetów na noc! Jeśli ci to nie odpowiada, droga wolna!
Michał wyszedł bez słowa. Ja zostałam z poczuciem winy i upokorzenia. Wieczorem długo płakałam w poduszkę. Zadzwoniłam do mamy:
– Dlaczego on mi to robi? Przecież staram się być odpowiedzialna…
Mama westchnęła ciężko:
– Wiesz, jaki jest twój ojciec. On myśli, że ci pomaga.
Ale to nie była pomoc – to była kontrola. Zaczęłam unikać mieszkania jak ognia. Zostawałam dłużej w pracy, włóczyłam się po parku lub jeździłam metrem bez celu, byle tylko nie wracać do czterech ścian przypominających mi o cudzej łasce.
Pewnego dnia po kolejnej awanturze o „bałagan” w szafie zebrałam się na odwagę i usiadłam z ojcem przy stole.
– Tato, dziękuję ci za wszystko, ale tak dalej nie mogę. Czuję się jak gość we własnym życiu. Nie chcę już być pod twoją lupą.
Patrzył na mnie długo bez słowa. W jego oczach zobaczyłam coś więcej niż tylko złość – może strach przed tym, że naprawdę odejdę?
– Zosia… ja tylko chcę dla ciebie dobrze – powiedział cicho.
– Wiem, ale to nie jest dobre dla mnie – odpowiedziałam.
Tej nocy spakowałam kilka rzeczy i przeniosłam się do koleżanki z pracy, Kingi. Spałyśmy razem na rozkładanej kanapie w jej kawalerce na Ochocie. Nie było łatwo – codziennie liczyłam złotówki i zastanawiałam się, czy starczy mi na rachunki i jedzenie. Ale pierwszy raz od dawna czułam się wolna.
Ojciec nie odzywał się przez kilka tygodni. Mama dzwoniła codziennie: – Wszystko w porządku? Czegoś ci potrzeba? Nie chciałam jej przyznać, jak bardzo jest ciężko.
Któregoś popołudnia zadzwonił ojciec:
– Możemy się spotkać na kawę?
Usiedliśmy w kawiarni przy Puławskiej. Patrzył na mnie długo zanim powiedział:
– Może przesadziłem… Po prostu bałem się, że powtórzysz moje błędy z młodości.
Pierwszy raz zobaczyłam go takiego bezbronnego.
– Tato, muszę sama nauczyć się życia – odpowiedziałam spokojnie.
Dziś mieszkam z Kingą w wynajmowanym mieszkaniu na Bielanach. Często brakuje nam pieniędzy – czasem jemy tylko makaron z ketchupem i pijemy herbatę z cytryną zamiast kawy z mlekiem sojowym z modnej kawiarni. Ale każdy kąt tego mieszkania jest mój – mój wybór i moja odpowiedzialność.
Czasem zastanawiam się: czy lepiej mieć bezpieczeństwo pod cudzymi warunkami czy wolność okupioną ryzykiem i samotnością? Ile naprawdę warte jest spokojne sumienie i świadomość, że wszystko zawdzięczasz sobie?
A wy? Gdzie według was kończy się pomoc, a zaczyna kontrola? Czy rodzinna hojność zawsze jest darem… czy czasem pułapką?