Między Dwoma Ojcami: Mój Wybór w Najważniejszym Dniu Życia
„Musisz wybrać, Karolino. Nie możesz już dłużej uciekać.” Głos mojej mamy, Alicji, drży od napięcia, gdy stawia filiżankę z herbatą na stole. Jest wieczór przed moim ślubem, a nasze mieszkanie na warszawskim Mokotowie wydaje się mniejsze niż kiedykolwiek. Za oknem deszcz bębni o parapet, ale prawdziwa burza szaleje w środku.
Siedzę przy stole, dłonie ściskam tak mocno, że bieleją mi knykcie. „Mamo, ja naprawdę nie wiem. Jak mam wybrać między dwoma ojcami?” Mój głos łamie się, a w gardle rośnie gula.
Po drugiej stronie stołu siedzi mój biologiczny ojciec, Andrzej. Milczy, patrzy gdzieś w bok, a jego oczy są czerwone – nie wiem, czy od papierosów, czy od łez, których nie chce pokazać. Wrócił do mojego życia trzy lata temu po szesnastu latach ciszy. Ten, który mnie wychował – mój ojczym, Marek – zamknął się w swoim pokoju z kieliszkiem whisky. Zawsze tak robi, gdy sprawy stają się zbyt trudne.
„Karolino, zawsze cię kochałem,” mówi Andrzej cicho. Jego głos drży. „Byłem młody i głupi. Ale teraz tu jestem. Pozwól mi być przy tobie w tym ważnym dniu.”
Te słowa przeszywają mnie na wskroś. Pamiętam, jak jako dziecko godzinami patrzyłam przez okno, marząc, że kiedyś wróci. Ale to Marek nauczył mnie jeździć na rowerze, to on tulił mnie po pierwszym zawodzie miłosnym i przychodził na każdą wywiadówkę, jakby naprawdę był moim ojcem.
„Może powinnam pójść sama,” szepczę. Ale nawet wypowiadając te słowa wiem, że to tchórzostwo. Wszyscy oczekują ode mnie wyboru.
Mama wzdycha głęboko i patrzy na mnie tym swoim spojrzeniem, które mówi wszystko: dorosłaś, Karolino. „Nie możesz wiecznie uciekać przed uczuciami,” mówi.
Wieczór ciągnie się w nieskończoność. Słyszę, jak Marek uderza lodem o szkło. Andrzej zapala kolejnego papierosa i patrzy przez okno. Czuję się rozdarta między przeszłością a teraźniejszością.
Nagle słyszę kroki na schodach. Marek schodzi na dół, twarz ma napiętą, oczy wilgotne. „Karolino,” mówi, „nie chcę, żebyś wybierała z poczucia winy. Zawsze wiedziałem, że Andrzej jest twoim ojcem. Ale ja byłem przy tobie, bo cię kocham, nie dlatego, że musiałem.”
Andrzej patrzy na niego z zaciśniętą szczęką. „Myślisz, że ja nie kocham?”
„Nie o to chodzi,” odpowiada Marek spokojnie. „Karolina musi wybrać sama.”
Zapada cisza tak gęsta, że aż boli. Mama cicho szlocha.
Wybiegam na klatkę schodową i wybiegam na deszcz bez kurtki. Zimno przeszywa mnie do kości, ale to lepsze niż duszna atmosfera w domu. Siadam na ławce pod latarnią i pozwalam łzom płynąć.
Telefon wibruje w kieszeni – wiadomość od mojej przyjaciółki Magdy: „Jak się trzymasz? Mogę coś zrobić?”
Odpisuję: „Nie wiem, kto powinien mnie poprowadzić jutro.”
Odpowiada natychmiast: „Kto był przy tobie, gdy dostałaś się na studia? Kto tulił cię po śmierci babci?”
Patrzę na jej słowa. Odpowiedź jest oczywista, ale dlaczego czuję się tak niesprawiedliwie wobec Andrzeja?
Deszcz cichnie. Przypominam sobie pierwsze spotkanie z Andrzejem po latach – niezręczne spotkanie w kawiarni na Nowym Świecie. Przyniósł kwiaty i kartkę: „Przepraszam, że mnie nie było.” Chciałam go nienawidzić, ale gdy zapłakał, coś we mnie pękło.
Ale on zawsze był kimś obcym w moim życiu; musiałam go poznawać od nowa, podczas gdy Marek był po prostu – zawsze.
Wracam powoli do domu. W środku panuje cisza; tylko lodówka buczy znajomo.
Marek siedzi przy stole ze splecionymi dłońmi. Andrzej stoi przy oknie.
„Chcę coś powiedzieć,” zaczynam drżącym głosem. „Obaj jesteście dla mnie ważni. Ale jutro… jutro chcę, żeby Marek mnie poprowadził.”
Andrzej odwraca się powoli, twarz ma wykrzywioną bólem. „Dlaczego?” pyta chrapliwie.
„Bo on zawsze był,” szepczę. „Bo nauczył mnie miłości bezwarunkowej.”
Andrzej kiwa głową, ramiona mu opadają – jakby spadł z niego ciężar albo właśnie go przygniótł.
Marek patrzy na mnie z wilgotnymi oczami i ściska moją dłoń.
„Mogę chociaż usiąść obok ciebie w kościele?” pyta Andrzej cicho.
Kiwam głową i podchodzę do niego. Obejmuję go – jego ramiona są nieznajome, ale ciepłe.
Tej nocy prawie nie śpię. W snach widzę siebie jako małą dziewczynkę szukającą ojca – dziś mam dwóch, ale tylko jednego mogę wybrać na ten moment.
Rano wszystko jest inne. Suknia ślubna wisi na drzwiach szafy; białe róże stoją na stole. Mama pomaga mi z włosami i co chwilę ociera łzy.
„Dobrze wybrałaś, kochanie,” szepcze.
W kościele czuję dłoń Marka mocno splecioną z moją, gdy idziemy razem do ołtarza. Za nami słyszę szloch Andrzeja – nie tylko ze smutku, ale też z dumy.
Po ceremonii Andrzej podchodzi do mnie i całuje mnie w czoło. „Jestem z ciebie dumny,” mówi.
Wieczorem siedzę sama w pokoju i oglądam stare zdjęcia: Marek uczy mnie jeździć na łyżwach na Agrykoli; Andrzej uśmiecha się na zdjęciu sprzed lat, gdy wszystko było jeszcze proste.
Czy miłość wystarczy, by uleczyć stare rany? Czy niektóre wybory zawsze będą bolały – choćbyśmy bardzo chcieli zrobić wszystko dobrze?