Między bólem a nadzieją: Historia Kasi Kowalskiej z sali porodowej – gdy samotność boli bardziej niż skurcze

— Kasia, musisz być silna — powiedziała pielęgniarka, ściskając mi dłoń. Jej głos był ciepły, ale w oczach widziałam cień współczucia. Skurcz przeszył mnie jak błyskawica. Zacisnęłam zęby, próbując nie krzyczeć. Wokół mnie szpitalne światła, zapach środków dezynfekujących i echo kroków na korytarzu. Byłam sama. Sama na sali porodowej, sama w najważniejszym dniu mojego życia.

Mój mąż, Tomek, nie odebrał telefonu. Od tygodni się mijaliśmy, kłóciliśmy o wszystko: o pieniądze, o moją mamę, która wtrącała się w nasze życie, o jego wieczne nadgodziny. Wczoraj wykrzyczał mi w twarz: „Nie jestem gotowy na dziecko!” i trzasnął drzwiami. Nie wrócił na noc. Teraz, kiedy najbardziej go potrzebowałam, nie było go przy mnie.

Mama? Też nie przyszła. „Kasiu, nie dam rady, mam ciśnienie i serce mi szwankuje. Dasz sobie radę, jesteś silna” — usłyszałam rano przez telefon. Zawsze byłam tą silną. Tą, która ogarnia wszystko sama. Ale dziś… dziś chciałam być słaba. Chciałam, żeby ktoś mnie przytulił i powiedział: „Nie bój się, jestem z tobą”.

Kolejny skurcz. Łzy napłynęły mi do oczu. Pielęgniarka pogładziła mnie po włosach.
— Oddychaj głęboko, Kasiu. Zaraz będzie po wszystkim.

Ale ja wiedziałam, że to dopiero początek.

W głowie miałam tysiące myśli. Czy Tomek wróci? Czy będziemy rodziną? Czy dam radę sama wychować dziecko? Przypomniałam sobie nasze pierwsze wspólne chwile – jak śmialiśmy się na ławce w parku, jak planowaliśmy przyszłość. Gdzie to wszystko się podziało?

— Proszę podpisać zgodę na cesarskie cięcie — usłyszałam nagle. Lekarz patrzył na mnie poważnie.
— Dziecko jest w złym położeniu, musimy działać szybko.

Ręce mi drżały, gdy podpisywałam papiery. Wtedy zadzwonił telefon. To był tata.
— Kasiu, co się dzieje? Mama powiedziała, że jesteś już w szpitalu…
— Tato… — głos mi się załamał.
— Dasz radę, córeczko. Jesteśmy z tobą myślami.

Zawsze byłam bliżej mamy, ale teraz to tata próbował dodać mi otuchy. Poczułam ukłucie żalu – czemu rodzina potrafi być razem tylko w najtrudniejszych chwilach?

Sala operacyjna była zimna i obca. Czułam się jak bohaterka filmu o kimś innym. Lekarze rozmawiali półgłosem o pogodzie i korkach na S8. Ja leżałam nieruchomo, patrząc w sufit i modląc się w duchu: „Boże, niech mój synek będzie zdrowy”.

Czułam dotyk, ale nie ból. Słyszałam szum aparatury i swoje własne serce bijące jak oszalałe. Nagle płacz – głośny, donośny, piękny.

— Gratulacje! Syn! — usłyszałam.

Łzy popłynęły mi po policzkach. Chciałam go przytulić, poczuć jego ciepło… Ale zabrali go na badania.

Leżałam sama na sali pooperacyjnej. Przez okno wpadało blade światło poranka. Telefon milczał. Nikt nie przyszedł.

Po kilku godzinach przyszła pielęgniarka z moim synkiem.
— Proszę, pani Kasiu. Chłopczyk zdrowy jak ryba!

Patrzyłam na niego – taki malutki, bezbronny… Miał czarne włoski jak Tomek i nos po mnie. Dotknęłam jego rączki i poczułam falę miłości tak silnej, że aż zabolało.

Wtedy zadzwonił telefon. Tomek.
— Kasia? Przepraszam… Nie wiedziałem… Bałem się…
— Urodził się syn — wyszeptałam.
— Kocham cię — powiedział cicho.

Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam chaos: złość, żal, nadzieję. Czy jedno „przepraszam” wystarczy? Czy potrafię mu wybaczyć?

Wieczorem przyszła mama. Przyniosła rosół w termosie i łzy w oczach.
— Przepraszam, Kasiu… Bałam się o ciebie i siebie…
Przytuliłyśmy się mocno pierwszy raz od lat.

Tata zadzwonił jeszcze raz: „Jesteśmy z ciebie dumni”.

Leżałam z synkiem na piersi i czułam się jednocześnie najszczęśliwsza i najbardziej samotna na świecie. Wiedziałam już jedno – od tej pory będę walczyć nie tylko o siebie, ale przede wszystkim o niego.

Czy można wybaczyć bliskim ich słabość? Czy samotność na sali porodowej zostaje w człowieku na zawsze? Czasem jedno spojrzenie dziecka daje więcej siły niż tysiąc słów… Jak wy byście postąpili na moim miejscu?