Mama zadzwoniła: „Będą goście!” – Tym razem postanowiłam zrobić coś inaczej…
– Zosia, będą goście w sobotę. Przyjedź wcześniej, pomożesz mi z ciastem – głos mamy brzmiał jak zawsze: stanowczy, nieznoszący sprzeciwu. Przez chwilę patrzyłam w ekran telefonu, czując jak w gardle rośnie mi gula. Znowu to samo. Znowu ten dom na końcu wsi, zapach wilgoci i starego drewna, i te rodzinne spotkania, które zawsze kończyły się łzami albo trzaskaniem drzwi.
Ale tym razem coś we mnie pękło. Może to przez te wszystkie lata terapii, może przez to, że sama mam już trzydzieści lat i nie chcę dłużej żyć w cieniu dawnych krzywd. Odetchnęłam głęboko i odpowiedziałam:
– Dobrze, mamo. Będę.
Przez całą drogę pociągiem z Warszawy do rodzinnej wsi pod Radomiem czułam, jak narasta we mnie napięcie. Wspomnienia wracały falami: ojciec krzyczący na mamę, mama płacząca po nocach, ja skulona pod kołdrą, udająca, że nie słyszę ich kłótni. I zawsze te same twarze przy stole – ciotka Teresa z wiecznym grymasem niezadowolenia, wujek Marek z ironicznym uśmiechem, kuzynka Ania, która nigdy nie przestawała mnie porównywać do siebie.
Wysiadłam na stacji i już z daleka zobaczyłam mamę machającą ręką. Uśmiechnęła się szeroko, ale jej oczy były zmęczone. Przytuliła mnie mocno.
– Dobrze, że jesteś – powiedziała cicho.
W domu pachniało drożdżowym ciastem i świeżo skoszoną trawą. Przez chwilę poczułam się jak dziecko, które wraca do bezpiecznego miejsca. Ale to uczucie szybko minęło, gdy zobaczyłam ojca siedzącego przy stole z gazetą. Nawet nie podniósł wzroku.
– Cześć, tato – powiedziałam niepewnie.
– Cześć – burknął.
Mama od razu zaczęła wydawać polecenia: „Zosia, obierz ziemniaki”, „Zosia, przynieś jajka z kurnika”. Robiłam wszystko mechanicznie, próbując nie myśleć o tym, co mnie czeka wieczorem.
Goście zaczęli zjeżdżać po południu. Najpierw ciotka Teresa z mężem i synem Pawłem. Potem kuzynka Ania z narzeczonym – oczywiście z Warszawy, oczywiście w garniturze. Wszyscy rozsiadali się w salonie, komentując wystrój domu i narzekając na korki na trasie S7.
Przy stole atmosfera była napięta od samego początku. Ojciec milczał, mama próbowała zagadywać wszystkich naraz, ciotka Teresa rzucała kąśliwe uwagi:
– Zosia, ty dalej sama? W twoim wieku to ja już miałam dwójkę dzieci…
Zacisnęłam pięści pod stołem.
– Wolę być sama niż nieszczęśliwa – odpowiedziałam spokojnie.
Wujek Marek parsknął śmiechem:
– No tak, teraz młodzi mają inne priorytety. Kariera ważniejsza niż rodzina.
Mama spojrzała na mnie błagalnie. Wiedziałam, że chce uniknąć kłótni. Ale ja już nie chciałam milczeć.
– Może gdybyście mniej oceniali innych, a więcej słuchali, to te spotkania byłyby przyjemniejsze – powiedziałam głośniej niż zamierzałam.
Zapadła cisza. Nawet dzieci przestały się śmiać.
Ciotka Teresa spojrzała na mnie z oburzeniem:
– Co ty sobie wyobrażasz? My chcemy dla ciebie dobrze!
– Naprawdę? Bo ja mam wrażenie, że od lat tylko mnie krytykujecie. Nigdy nie byłam wystarczająco dobra: ani w szkole, ani w pracy, ani w życiu prywatnym. Może czas przestać udawać rodzinę idealną?
Mama spuściła wzrok. Ojciec odłożył gazetę i po raz pierwszy spojrzał mi prosto w oczy.
– Zosia…
W jego głosie usłyszałam coś nowego – może żal? Może bezradność?
– Przepraszam – powiedział cicho. – Nie umiałem inaczej.
Łzy napłynęły mi do oczu. Wstałam od stołu i wybiegłam na podwórko. Za mną wybiegła mama.
– Zosiu…
Odwróciłam się do niej:
– Mamo, ja już nie mogę dłużej udawać. Te spotkania mnie ranią. Chciałabym czuć się tu jak w domu, ale ciągle czuję się obca.
Mama przytuliła mnie mocno.
– Wiem… Przepraszam cię za wszystko. Chciałam dobrze…
Płakałyśmy razem długo. Po raz pierwszy od lat poczułam ulgę. Może to był początek czegoś nowego?
Wieczorem wróciłam do stołu. Wszyscy patrzyli na mnie inaczej – może z większym szacunkiem? Może z lękiem przed zmianą?
Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę sobie odebrać głosu.
Czy naprawdę można przebaczyć rodzinie wszystko? Czy dom to miejsce, czy raczej ludzie? Co wy o tym myślicie?