„Macie miesiąc na znalezienie sobie innego mieszkania. Od teraz będę mieszkać sama”: Historia matki, która musiała wyrzucić z domu swoje córki
– Macie miesiąc na znalezienie sobie innego mieszkania. Od teraz będę mieszkać sama – powiedziałam to, patrząc prosto w oczy moim córkom. Głos mi drżał, serce waliło jak oszalałe, a dłonie ściskały rąbek swetra, jakby to miało mnie uratować przed tym, co właśnie robiłam. W pokoju zapadła cisza, którą przerywał tylko cichy szloch młodszej, Julki. Starsza, Ania, patrzyła na mnie z niedowierzaniem i gniewem. W jej oczach widziałam wszystko: żal, rozczarowanie, a może nawet nienawiść.
Nie tak wyobrażałam sobie nasze życie. Kiedyś byłam szczęśliwą żoną i matką dwóch cudownych dziewczynek. Mój mąż, Marek, był moim światem. Zawsze powtarzał, że rodzina to najważniejsze, że razem przetrwamy wszystko. Ale los miał inne plany. Rok po narodzinach Julki Marek zmarł nagle na zawał. Zostałam sama w dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. Miałam trzydzieści lat i dwie małe córki do wychowania.
Przez pierwsze lata trzymałyśmy się razem. Byłyśmy drużyną – ja i moje dziewczyny. Pracowałam jako księgowa w małej firmie, ledwo wiążąc koniec z końcem. Dziewczynki rosły, a ja robiłam wszystko, żeby niczego im nie brakowało. Czasem pomagała mi sąsiadka, pani Basia, czasem mama, choć nasze relacje nigdy nie były łatwe. Ale dawałyśmy radę.
Wszystko zaczęło się psuć, kiedy Ania skończyła dwadzieścia dwa lata i wróciła do domu po nieudanych studiach w Krakowie. Była rozgoryczona, sfrustrowana i wiecznie niezadowolona. Zaczęła pracować dorywczo w kawiarni, ale pieniądze szybko się rozchodziły. Julka miała wtedy siedemnaście lat i właśnie przechodziła bunt nastolatki – zamykała się w pokoju, słuchała głośnej muzyki i coraz częściej wracała późno do domu.
Z dnia na dzień atmosfera w naszym mieszkaniu stawała się coraz bardziej napięta. Kłótnie o wszystko: o brudne naczynia, o rachunki, o to, kto ma sprzątać łazienkę. Czułam się jak intruz we własnym domu. Dziewczyny traktowały mnie jak zło konieczne – jakby to przeze mnie ich życie było nie takie, jak powinno.
Pewnego wieczoru wróciłam zmęczona po pracy i zobaczyłam, że w kuchni panuje totalny bałagan. Na stole leżały resztki jedzenia, zlew pełen był brudnych talerzy, a na podłodze rozlana kawa. Zawołałam dziewczyny do kuchni.
– Ile razy mam powtarzać, żebyście po sobie sprzątały? – zapytałam zmęczonym głosem.
– Może sama posprzątaj? – odburknęła Ania.
Julka tylko wzruszyła ramionami i wyszła z kuchni.
Poczułam wtedy coś, czego nie potrafię opisać – mieszaninę bezsilności i gniewu. Przez kolejne dni atmosfera była jeszcze gorsza. Dziewczyny przestały ze mną rozmawiać. Wychodziły rano i wracały późno w nocy. Czułam się coraz bardziej samotna.
Wtedy zadzwoniła do mnie moja dawna koleżanka z pracy, pani Kasia. Dawno się nie widziałyśmy, ale zawsze dobrze nam się rozmawiało. Spotkałyśmy się na kawie i opowiedziałam jej o wszystkim – o śmierci Marka, o problemach z dziewczynami, o tym, jak bardzo czuję się niewidzialna we własnym domu.
– Kasiu, musisz pomyśleć o sobie – powiedziała spokojnie. – Jesteś jeszcze młoda. Masz prawo do własnego życia.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Przez lata żyłam tylko dla córek. Odkładałam swoje potrzeby na później. Ale czy one to doceniają? Czy widzą we mnie człowieka?
Kilka dni później wróciłam do pustego mieszkania. Na stole leżał rachunek za prąd – niezapłacony od dwóch miesięcy. W lodówce tylko światło i kilka starych jogurtów. Usiadłam na kanapie i zaczęłam płakać. Po raz pierwszy od śmierci Marka poczułam się naprawdę bezradna.
Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z dziewczynami poważnie.
– Dziewczyny, musimy ustalić zasady – zaczęłam spokojnie.
Ania przewróciła oczami.
– Znowu to samo? Może przestaniesz się czepiać?
– Nie czepiam się! Chcę tylko normalnie żyć! – krzyknęłam nagle.
Julka spojrzała na mnie zaskoczona.
– Mamo…
– Dość! – przerwałam jej. – Macie miesiąc na znalezienie sobie innego mieszkania. Od teraz będę mieszkać sama.
Wiedziałam, że to ich zaboli. Wiedziałam też, że mnie to zaboli jeszcze bardziej. Ale nie mogłam już dłużej tak żyć – w ciągłym napięciu, w poczuciu winy i samotności pod jednym dachem z własnymi dziećmi.
Przez następne dni dziewczyny chodziły po domu jak cienie. Ania zamknęła się w swoim pokoju i płakała po nocach – słyszałam jej cichy szloch przez ścianę. Julka próbowała ze mną rozmawiać, ale nie potrafiłam już słuchać jej pretensji.
Po tygodniu Ania przyszła do mnie do kuchni.
– Naprawdę nas wyrzucasz? – zapytała cicho.
– Nie wyrzucam was… Chcę tylko odzyskać siebie – odpowiedziałam drżącym głosem.
– Myślałam, że rodzina jest najważniejsza…
– Jest… Ale czasem trzeba pozwolić dzieciom dorosnąć.
Dziś mija dokładnie miesiąc od tamtej rozmowy. Ania znalazła pokój do wynajęcia z koleżanką z pracy. Julka zamieszkała u babci na Pradze. W mieszkaniu jest cicho… aż za cicho. Brakuje mi ich śmiechu, kłótni, nawet trzaskania drzwiami.
Często zastanawiam się, czy zrobiłam dobrze. Czy jestem złą matką? Czy można kochać dzieci i jednocześnie chcieć być od nich daleko? Może czasem trzeba pozwolić odejść tym, których kochamy najbardziej… żeby każdy mógł odnaleźć siebie?