Letni deszcz nad Bieszczadami: Gorzki smak rodzinnych wakacji

— Nie będę spała w jednym pokoju z twoją matką! — krzyknęłam, czując, jak łzy napływają mi do oczu. Stałam na środku wąskiego korytarza w drewnianym domku w Bieszczadach, a mój mąż, Paweł, patrzył na mnie z wyrzutem, jakbym była rozkapryszoną nastolatką. Za cienkimi drzwiami słychać było szuranie kapci — teściowa, pani Stefania, już wiedziała, że coś się dzieje.

To miały być nasze pierwsze wspólne wakacje od lat. Ja, Paweł i nasze dwie córki: Lena i Jagoda. Marzyłam o spokojnych porankach przy kawie na tarasie, wspólnych spacerach po lesie, wieczornych rozmowach przy ognisku. Ale Paweł, jak zwykle, nie potrafił odmówić swojej mamie. „Przecież mama jest sama od śmierci taty, nie możemy jej zostawić” — powtarzał. Zgodziłam się, bo nie chciałam być tą złą. Ale już pierwszego dnia wiedziałam, że to był błąd.

Pani Stefania od rana przejęła dowodzenie. „Lenko, nie jedz tyle masła, bo będziesz gruba jak twoja matka” — rzuciła przy śniadaniu, a ja poczułam, jak krew uderza mi do głowy. Paweł udawał, że nie słyszy. Jagoda zaczęła płakać, bo babcia zabroniła jej oglądać bajki na tablecie. Każda decyzja była podważana: „Po co te dzieci tak późno chodzą spać?”, „Dlaczego nie gotujesz zupy na rosole?”, „Paweł zawsze lubił schabowe, a ty tylko jakieś sałatki”.

Wieczorami próbowałam rozmawiać z Pawłem. — Musisz coś powiedzieć swojej mamie — prosiłam szeptem, gdy dzieci już spały. — Przesadzasz — odpowiadał zmęczonym głosem. — Mama jest starsza, trzeba jej trochę ustąpić. Przecież to tylko dwa tygodnie.

Dwa tygodnie zamieniły się w piekło. Każdego dnia czułam się coraz bardziej niewidzialna. Moje zdanie nie miało znaczenia. Nawet dzieci zaczęły pytać babcię o zgodę na wszystko. Kiedy próbowałam postawić granicę, słyszałam: „Nie przesadzaj, przecież nic złego nie mówię”.

Pewnego popołudnia usłyszałam rozmowę Pawła z matką na tarasie:
— Ona nigdy nie była dla ciebie dobra — mówiła pani Stefania cicho. — Widzisz, jak się zachowuje? Wszystko musi być po jej myśli.
— Mamo, proszę cię… — zaczął Paweł, ale nie dokończył.

Poczułam się zdradzona. To ja dźwigałam na sobie cały dom, dzieci, pracę i jeszcze musiałam walczyć o miejsce przy własnym mężu. Wieczorem wybuchłam:
— Albo staniesz po mojej stronie, albo wracam do Krakowa sama z dziewczynkami!
Paweł patrzył na mnie długo w milczeniu. W końcu wyszedł na papierosa.

Następnego dnia teściowa urządziła scenę przy śniadaniu:
— Widzisz, Paweł? Twoja żona nawet nie potrafi zrobić jajecznicy tak jak ja! Dzieci nie chcą jeść!
Lena spojrzała na mnie z przerażeniem. Jagoda zaczęła płakać.
— Mamo, wystarczy! — powiedziałam stanowczo. — To jest mój dom i moje dzieci. Proszę cię o szacunek.
Pani Stefania spojrzała na mnie z pogardą:
— Ty mnie będziesz uczyć życia? Gdyby nie ja, Paweł by sobie nie poradził!

Tego wieczoru spakowałam walizki dziewczynek i swoją torbę. Paweł próbował mnie zatrzymać:
— Nie możesz tak po prostu odejść!
— Nie mogę? — spojrzałam mu prosto w oczy. — Przez całe życie ustępowałam wszystkim wokół. Teraz muszę zadbać o siebie i nasze córki.

Wróciłyśmy do Krakowa pociągiem. Dziewczynki były ciche i smutne. Ja płakałam całą drogę, ale czułam też ulgę. Po raz pierwszy od lat postawiłam siebie na pierwszym miejscu.

Paweł zadzwonił dopiero po trzech dniach.
— Przepraszam — powiedział cicho. — Nie wiedziałem, że to aż tak cię boli.
— Musisz wybrać, Paweł — odpowiedziałam spokojnie. — Albo jesteśmy rodziną my i nasze dzieci, albo zawsze będziemy żyć pod dyktando twojej mamy.

Nie wiem jeszcze, jak potoczy się nasze małżeństwo. Ale wiem jedno: czasem trzeba powiedzieć „dość”, nawet jeśli to boli najbardziej tych, których kochamy.

Czy naprawdę musimy wybierać między własnym szczęściem a lojalnością wobec rodziny? Ile jeszcze kobiet w Polsce codziennie przegrywa tę walkę o siebie?