Kiedy rodzina pęka na kawałki: Historia matki, która straciła syna przez synową

— Michał, nie rozumiem, dlaczego nie możesz przyjechać na niedzielny obiad. Przecież zawsze tak było! — mój głos drżał, a w słuchawce zapadła cisza.

— Mamo, Agnieszka źle się czuje… — odpowiedział cicho mój syn, jakby bał się, że ktoś go podsłuchuje.

— Michał, ona zawsze źle się czuje, kiedy masz przyjechać do mnie. — Nie mogłam powstrzymać goryczy. — Czy naprawdę nie widzisz, co się dzieje?

Usłyszałam tylko westchnienie i połączenie zostało przerwane. Zostałam sama w kuchni, z rosółem bulgoczącym na kuchence i pustką w sercu. Tak wyglądały moje niedziele od ponad roku. Odkąd Michał ożenił się z Agnieszką, wszystko się zmieniło. Mój jedyny syn, moje oczko w głowie, nagle zaczął znikać z mojego życia.

Pamiętam dzień ich ślubu. Byłam szczęśliwa, choć już wtedy czułam niepokój. Agnieszka była piękna, ale chłodna. Patrzyła na mnie z dystansem, jakby już wtedy wiedziała, że nie będziemy rodziną. Michał był zakochany po uszy, a ja starałam się zaakceptować jego wybór. Przecież najważniejsze jest szczęście dziecka — powtarzałam sobie.

Na początku spotykaliśmy się często. Agnieszka była uprzejma, choć nigdy serdeczna. Zawsze coś ją bolało, zawsze była zmęczona. Michał tłumaczył ją na każdym kroku: „Mamo, ona dużo pracuje”, „Mamo, ona jest wrażliwa”, „Mamo, daj jej czas”. Dawałam. Czekałam cierpliwie.

Z czasem wizyty stawały się coraz rzadsze. Michał dzwonił coraz rzadziej. Zamiast rozmów były krótkie wiadomości: „Nie dam rady dziś przyjechać”, „Może za tydzień”, „Agnieszka źle się czuje”. W końcu przestałam zapraszać. Nie chciałam być ciężarem.

Pewnego dnia postanowiłam pojechać do nich bez zapowiedzi. Kupiłam ciasto w cukierni i pojechałam tramwajem na drugi koniec miasta. Kiedy otworzyła mi drzwi Agnieszka, zobaczyłam w jej oczach złość.

— Maria… nie umawiałyśmy się — powiedziała chłodno.

— Wiem, ale pomyślałam… — zaczęłam nieśmiało.

— Michała nie ma w domu. Jestem zajęta — przerwała mi i zamknęła drzwi niemal przed nosem.

Stałam na klatce schodowej z pudełkiem ciasta w rękach i łzami w oczach. Nigdy nie czułam się tak upokorzona.

Od tego dnia Michał już prawie do mnie nie dzwonił. Czasem wysyłał życzenia na święta albo krótką wiadomość na imieniny. Próbowałam rozmawiać z nim szczerze:

— Synku, co się dzieje? Dlaczego mnie unikasz?

— Mamo, nie rozumiesz… Agnieszka nie czuje się dobrze w twoim towarzystwie. Mówi, że ją oceniasz…

— Ja? Przecież ja tylko chcę waszego szczęścia!

— Wiem… Ale ona tak to odbiera. Proszę cię, daj nam trochę spokoju.

Czułam się jak intruz we własnej rodzinie. Próbowałam rozmawiać z sąsiadką, panią Haliną:

— Może przesadzam? Może rzeczywiście powinnam dać im spokój?

— Mario, ty zawsze byłaś dobrą matką — powiedziała Halina. — Ale młodzi teraz są inni. Może musisz poczekać…

Czekałam więc dalej. Każdy dzień był taki sam: samotne śniadanie, samotny spacer do sklepu, samotny wieczór przed telewizorem. Czasem łapałam się na tym, że rozmawiam sama ze sobą:

— Co zrobiłam źle? Czy byłam zbyt opiekuńcza? Czy za bardzo kochałam?

Najgorsze były święta. W Wigilię siedziałam przy stole sama, patrząc na puste miejsce dla Michała. Kiedy zadzwonił telefon i zobaczyłam jego numer, serce mi podskoczyło:

— Mamo, wszystkiego najlepszego z okazji świąt… Nie damy rady przyjechać w tym roku.

— Rozumiem… — odpowiedziałam drżącym głosem.

Po rozmowie wybuchłam płaczem. Nawet nie próbowałam już ukrywać łez.

W końcu zebrałam się na odwagę i napisałam list do Michała:

„Synku,
Nie wiem, co zrobiłam źle. Jeśli cię zraniłam — przepraszam. Tęsknię za tobą każdego dnia. Chciałabym jeszcze raz usiąść z tobą przy stole i porozmawiać jak dawniej. Kocham cię i zawsze będę twoją mamą.”

Nie dostałam odpowiedzi.

Minęły kolejne miesiące. Czułam się coraz gorzej — fizycznie i psychicznie. Lekarz powiedział mi kiedyś:

— Pani Mario, samotność to najgorsza choroba.

Miał rację.

Pewnego dnia spotkałam Michała przypadkiem na ulicy. Szedł z Agnieszką i małym chłopcem — moim wnukiem! Nawet nie wiedziałam, że zostałam babcią.

Zatrzymałam się jak wryta.

— Michał! — zawołałam drżącym głosem.

Spojrzał na mnie zaskoczony, a potem spuścił wzrok.

— Dzień dobry… mamo — powiedział cicho.

Agnieszka pociągnęła go za rękę:

— Chodźmy już.

Patrzyłam za nimi długo, aż zniknęli za rogiem ulicy. Łzy płynęły mi po policzkach.

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na bawiące się dzieci na podwórku. Myślę o tym wszystkim, co straciłam przez dumę — swoją i Agnieszki. Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy naprawdę można stracić własne dziecko przez drugiego człowieka?

Może to ja powinnam była odpuścić wcześniej? Może powinnam była walczyć bardziej? A może czasem trzeba po prostu pozwolić odejść…

Czy ktoś z was też czuje czasem taką pustkę? Jak poradzić sobie z samotnością, kiedy rodzina przestaje być rodziną?