Kiedy miłość matki nie wystarcza: Moja walka o Radka i własne przetrwanie
– Radek, błagam cię, nie wychodź dzisiaj – mój głos drżał, a dłonie ściskały klamkę drzwi wejściowych tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. Stał naprzeciwko mnie, z kapturem naciągniętym na głowę, z oczami rozbieganymi, jakby już był gdzieś indziej.
– Mamo, przestań. Muszę wyjść. Nie rozumiesz? – rzucił przez zaciśnięte zęby, nie patrząc mi w oczy.
Wiedziałam, co to znaczy. Wiedziałam, że za chwilę zniknie na kilka godzin, może dni. Że wróci jeszcze bardziej wyniszczony, jeszcze bardziej obcy. Ale nie mogłam już go zatrzymać. Próbowałam wszystkiego: rozmów, krzyków, płaczu, gróźb i błagań. Próbowałam nawet udawać, że nic się nie dzieje, żeby tylko nie stracić z nim kontaktu. Ale on coraz bardziej odpływał.
Mam na imię Mariana. Mieszkam w Płocku, w bloku z wielkiej płyty na osiedlu, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Kiedy Radek miał dwanaście lat, był moim oczkiem w głowie – wesoły, ciekawy świata chłopak. Jego ojciec odszedł od nas, gdy Radek miał pięć lat. Zostałam sama z dzieckiem i kredytem na mieszkanie. Pracowałam w sklepie spożywczym na dwie zmiany, żebyśmy mieli za co żyć.
Zawsze powtarzałam sobie: „Dla niego dam radę”. Ale kiedy Radek skończył szesnaście lat, zaczęły się problemy. Najpierw wagary, potem drobne kradzieże pieniędzy z portfela. Zrzucałam to na bunt młodzieńczy. Dopiero kiedy znalazłam w jego kurtce strzykawkę, świat mi się zawalił.
Pamiętam tamten wieczór jak przez mgłę. Siedziałam na podłodze w łazience i płakałam tak cicho, żeby nie usłyszał. W głowie miałam tylko jedno pytanie: „Gdzie popełniłam błąd?”
Próbowałam rozmawiać z Radkiem:
– Synku, powiedz mi prawdę. Proszę cię…
– Daj spokój! Wszyscy coś biorą! – krzyczał i trzaskał drzwiami.
Zaczęła się gehenna: nocne powroty, znikające pieniądze, telefony ze szkoły. Sąsiedzi zaczęli patrzeć na mnie spode łba. Pani Grażyna z drugiego piętra szepnęła kiedyś do swojej koleżanki na klatce:
– Ta Mariana to chyba nie potrafi wychować dziecka…
Czułam się upokorzona i bezradna. Chodziłam do pracy jak cień człowieka. W domu czekała mnie codzienna walka: o Radka, o siebie, o resztki godności.
Zgłosiłam się do poradni uzależnień. Tam usłyszałam:
– Musi pani postawić granice. Nie może pani brać odpowiedzialności za jego decyzje.
Ale jak to zrobić? Jak zostawić własne dziecko na pastwę losu? Próbowałam terapii rodzinnej. Raz nawet udało mi się namówić Radka na spotkanie:
– Synu, kocham cię najbardziej na świecie…
– To czemu mnie ciągle kontrolujesz? – rzucił z wyrzutem.
– Bo się boję!
– Ja już nie chcę żyć tak jak ty! – wykrzyczał i wybiegł z gabinetu.
Po tej rozmowie długo nie mogłam dojść do siebie. Zaczęłam mieć ataki paniki. Bałam się każdego dzwonka do drzwi i każdego telefonu – czy to policja? Czy może ktoś znalazł mojego syna gdzieś w rowie?
Pewnego dnia wróciłam do domu i zobaczyłam Radka leżącego na kanapie. Był blady jak ściana, ledwo oddychał. Zadzwoniłam po pogotowie. Lekarz spojrzał na mnie ze współczuciem:
– To już kolejny raz?
Pokiwałam głową ze łzami w oczach.
Po tamtym incydencie Radek trafił na odwyk do ośrodka pod Warszawą. Przez trzy miesiące żyłam nadzieją, że to coś zmieni. Pisał do mnie listy:
„Mamo, przepraszam… Chcę wrócić do normalnego życia.”
Ale kiedy wrócił do domu, wszystko zaczęło się od nowa. Znowu znikał na całe noce, znowu kłamał i kradł.
Któregoś dnia przyszła do mnie sąsiadka:
– Pani Mariana, widziałam Radka pod sklepem z jakimiś typami… Może trzeba by coś zrobić?
Zacisnęłam usta i zamknęłam drzwi przed jej nosem. Nie chciałam już słuchać cudzych rad ani współczucia.
W końcu przyszedł dzień, kiedy musiałam podjąć najtrudniejszą decyzję w życiu. Po kolejnej awanturze i po tym, jak Radek wyniósł z domu mój telefon i biżuterię po babci, powiedziałam:
– Synu… Dopóki nie zdecydujesz się na leczenie i nie przestaniesz brać narkotyków, nie możesz tu mieszkać.
Patrzył na mnie z niedowierzaniem:
– Wyrzucasz mnie?
– Kocham cię… Ale nie mogę już dłużej patrzeć, jak się niszczysz i niszczysz mnie.
Wyszedł bez słowa. Przez kilka dni nie miałam od niego żadnych wieści. Każdego wieczoru siadałam przy oknie i patrzyłam na ulicę – może wróci? Może zadzwoni?
Minęły tygodnie. W końcu zadzwonił telefon:
– Mamo… Jestem w Monarze pod Warszawą. Chcę spróbować jeszcze raz.
Poczułam ulgę i ból jednocześnie. Wiedziałam już wtedy, że nie mogę go uratować za niego samego. Że czasem największą miłością jest pozwolić odejść.
Dziś żyję między nadzieją a strachem. Czekam na każdy jego telefon i modlę się o cud. Ale wiem też jedno: zrobiłam wszystko, co mogłam jako matka.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę można kochać za bardzo? Czy są granice matczynej miłości? Co byście zrobili na moim miejscu?