Kiedy dziadek Józef zamknął drzwi: Historia rodziny rozbitej przez miłość na starość

— Martyna, nie rozumiesz! — krzyknęła mama, trzaskając drzwiami od kuchni. Stałam w przedpokoju, ściskając w dłoni stary szalik babci, który jeszcze pachniał jej perfumami. W domu panowała cisza, jakby wszyscy bali się wypowiedzieć na głos to, co wisiało w powietrzu od miesięcy. Dziadek Józef zamknął za sobą drzwi — dosłownie i w przenośni.

Wszystko zaczęło się po pogrzebie babci Zofii. Była dla nas opoką, a jej śmierć zostawiła pustkę, której nikt nie potrafił wypełnić. Dziadek chodził jak cień, przesiadywał godzinami na ławce pod blokiem, patrząc w dal. Myśleliśmy, że czas uleczy rany, ale wtedy pojawiła się ona — pani Halina z drugiego piętra.

Początkowo nikt nie zwracał uwagi na ich rozmowy na klatce schodowej czy wspólne spacery do sklepu. Dopiero kiedy dziadek zaczął znikać na całe popołudnia, mama zaczęła się niepokoić. — On nie może tak po prostu zapomnieć o mamie! — powtarzała z wyrzutem. Ja próbowałam ją uspokajać, ale sama czułam się zdradzona. Jak mógł tak szybko znaleźć sobie kogoś innego?

Pewnego dnia wróciłam ze studiów i zastałam rodzinną naradę przy stole. Tata nerwowo stukał palcami w blat, a ciocia Basia płakała cicho w chusteczkę. — Józek powiedział, że się żeni — rzuciła mama z goryczą. Zamarłam. — Z Haliną? — zapytałam głucho. Wszyscy kiwnęli głowami.

Od tego momentu wszystko się zmieniło. Próbowaliśmy rozmawiać z dziadkiem, przekonywać go, żeby jeszcze poczekał, żeby pomyślał o babci. On tylko patrzył na nas smutnym wzrokiem i powtarzał: — Ja już swoje przeżyłem. Chcę jeszcze poczuć się potrzebny.

W dniu ślubu nie poszliśmy do urzędu. Mama zamknęła się w sypialni i płakała przez pół dnia. Ja patrzyłam przez okno na podwórko, gdzie dziadek stał pod rękę z Haliną, uśmiechnięty jak nigdy dotąd. Poczułam ukłucie zazdrości i gniewu — jak mógł być szczęśliwy bez nas?

Po ślubie kontakt się urwał. Dziadek przestał odbierać telefony, nie przychodził na rodzinne obiady. Na święta wysłał kartkę z życzeniami podpisaną: „Józef i Halina”. Mama podarła ją na kawałki i wrzuciła do kosza.

Z czasem gniew ustąpił miejsca żalowi. Brakowało mi rozmów z dziadkiem o historii rodziny, jego opowieści o wojnie i dzieciństwie na wsi pod Łomżą. Czułam się oszukana, jakby ktoś wyrwał kawałek mojego życia i wyrzucił go przez okno.

Któregoś dnia spotkałam dziadka przypadkiem na rynku. Stał przy stoisku z warzywami, trzymając Halinę za rękę. Zobaczył mnie i zawahał się przez chwilę, po czym podszedł.

— Martynko… — zaczął niepewnie.

— Dziadku, dlaczego? — zapytałam cicho, czując łzy pod powiekami.

Spojrzał mi prosto w oczy. — Wiesz, kiedy twoja babcia umarła, myślałem, że już nic dobrego mnie nie spotka. Ale życie jest krótkie. Halina dała mi nadzieję… Nie chciałem was zranić.

Nie odpowiedziałam. Przez chwilę staliśmy w milczeniu pośród zgiełku rynku.

Wieczorem długo rozmawiałam z mamą. — Może powinniśmy spróbować go zrozumieć? — zapytałam niepewnie.

Mama spojrzała na mnie ze łzami w oczach. — Nie wiem, Martyna… Czuję się zdradzona przez własnego ojca.

Od tamtej pory próbuję poukładać to wszystko w głowie. Czy miłość na starość jest czymś złym? Czy mamy prawo żądać od bliskich, by żyli tylko naszymi oczekiwaniami? Czasem myślę o babci — czy ona by mu wybaczyła?

Minęły miesiące. Wciąż nie mamy kontaktu z dziadkiem. Czasem widzę go z daleka na spacerze z Haliną. Wygląda na szczęśliwego. A ja wciąż szukam odpowiedzi.

Czy można wybaczyć komuś, kto wybrał własne szczęście zamiast rodzinnych więzi? Czy to my jesteśmy egoistami, czy on? Może każdy ma prawo do miłości — nawet jeśli rani to innych?

Może powinnam zrobić pierwszy krok? A może to już za późno?

Czy wy bylibyście w stanie wybaczyć? Jak długo można żywić żal do kogoś bliskiego?