Jedno lato, jeden ultimatum: Czy naprawdę uratowałam naszą rodzinę, czy tylko siebie oszukiwałam?
— Mamo, nie przesadzaj. Przecież zawsze sobie radziłaś — powiedział Tomek, mój najstarszy syn, zerkając na zegarek, jakby już chciał być gdzie indziej.
Siedzieliśmy w dusznym salonie mojego domu w podwarszawskiej wsi. Powietrze stało w miejscu, a komary tłukły się o szybę. Była północ, a ja czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.
— Zawsze sobie radziłam, bo nie miałam wyboru — odpowiedziałam cicho, ale stanowczo. — Ale teraz mam wybór. Albo mi pomożecie, albo sprzedaję dom i idę do domu opieki.
Zapadła cisza. Zosia, moja córka, spuściła wzrok na swoje dłonie. Michał, najmłodszy, próbował coś powiedzieć, ale tylko westchnął.
Od miesięcy czułam się coraz bardziej niewidzialna. Po śmierci męża wszystko spadło na mnie: ogród, rachunki, naprawy, samotność. Dzieci przyjeżdżały coraz rzadziej — zawsze zajęte, zawsze w biegu. A ja? Ja już nie miałam siły udawać, że wszystko jest w porządku.
— Mamo, przecież możesz zadzwonić, jak czegoś potrzebujesz — rzucił Michał z wyrzutem.
— Dzwoniłam — odpowiedziałam. — Ale zawsze słyszałam: „Nie mogę teraz”, „Może za tydzień”, „Mam ważne spotkanie”.
Zosia zaczęła płakać. — Przepraszam, mamo… Ja po prostu… Ja nie umiem…
Spojrzałam na nią i nagle zobaczyłam w niej małą dziewczynkę z rozbitym kolanem. Chciałam ją przytulić, ale powstrzymałam się. To nie był czas na czułości.
— Nie chcę was szantażować — powiedziałam drżącym głosem. — Ale nie dam już rady sama. Jeśli nie chcecie mi pomóc, powiedzcie to teraz. Nie będę się narzucać.
Tomek wstał gwałtownie. — To jest szantaż emocjonalny! — krzyknął. — Wiesz dobrze, że nie możemy cię tak po prostu zostawić!
— A ja wiem, że już dawno mnie zostawiliście — odpowiedziałam i poczułam łzy napływające do oczu.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Słychać było tylko cykanie świerszczy za oknem i tykanie starego zegara po dziadku.
W końcu Zosia podniosła głowę. — Może powinniśmy się zastanowić… Może powinniśmy coś zmienić…
Tomek spojrzał na nią z niedowierzaniem. — Ty też? Przecież masz dwójkę dzieci i pracę! Ja mam firmę! Michał ledwo wiąże koniec z końcem!
Michał tylko wzruszył ramionami. — Może mama ma rację. Może za bardzo się od niej oddaliliśmy.
Poczułam ulgę i strach jednocześnie. Czy naprawdę chcę ich zmuszać do opieki nade mną? Czy to sprawi, że będziemy szczęśliwsi?
— Nie chcę być ciężarem — powiedziałam cicho. — Ale nie chcę też umierać w samotności.
Zosia podeszła do mnie i objęła mnie ramieniem. — Nie jesteś ciężarem, mamo… Po prostu nie umiemy być razem…
Tomek usiadł z powrotem i ukrył twarz w dłoniach. — Przepraszam… Ja po prostu nie wiem, jak to wszystko pogodzić…
Wtedy przypomniałam sobie tamte lata, kiedy byłam młoda i wszystko było proste: wspólne obiady, śmiech dzieci na podwórku, zapach świeżo skoszonej trawy. Gdzie to wszystko się podziało?
— Może powinniśmy zacząć od małych rzeczy — zaproponowała Zosia. — Może raz w tygodniu będziemy przyjeżdżać wszyscy razem? Pomóc ci w ogrodzie? Zjeść wspólny obiad?
Tomek skinął głową niepewnie. Michał spojrzał na mnie z nadzieją.
— Chciałabym… Chciałabym znów poczuć się częścią rodziny — wyszeptałam.
Następne godziny spędziliśmy na rozmowie o wszystkim: o dawnych żalach, o tym, co nas boli, o tym, czego się boimy. Okazało się, że każdy z nas czuje się samotny na swój sposób.
Kiedy nad ranem dzieci wychodziły z domu, Zosia pocałowała mnie w policzek.
— Spróbujemy, mamo… Obiecuję.
Zostałam sama w pustym salonie i patrzyłam na zdjęcia na ścianie: ślubne zdjęcie moje i Staszka, dzieci na saneczkach zimą, cała rodzina przy stole wigilijnym.
Czy jedno lato wystarczy, by naprawić lata zaniedbań? Czy można odbudować rodzinę jednym ultimatum?
Czasem myślę: czy naprawdę uratowałam naszą rodzinę? A może tylko siebie oszukiwałam? Co wy byście zrobili na moim miejscu?