Gorzki smak wolności: Jak teściowa postawiła nas pod ścianą

— I co teraz zamierzacie zrobić? — głos teściowej, pani Haliny, rozbrzmiewał w kuchni jak dzwon. Stała przy oknie, z filiżanką kawy w ręku, patrząc na nas z wyraźną satysfakcją. Mój mąż, Tomek, spuścił wzrok, a ja poczułam, jak serce wali mi w piersi. Przez dwanaście lat mieszkaliśmy razem w tym trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Dwanaście lat kompromisów, cichych dni i niekończących się prób udowodnienia, że jestem dobrą żoną i synową.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Po ślubie nie mieliśmy z Tomkiem gdzie się podziać. On — świeżo po studiach, ja — z pierwszą pracą w szkole podstawowej. Pani Halina zaproponowała nam pokój u siebie. „Na chwilę, dopóki nie staniecie na nogi” — mówiła wtedy. Chwila przeciągnęła się do dwunastu lat. Przez ten czas wychowaliśmy dwójkę dzieci, Zosię i Michała, a nasze życie toczyło się wokół rytmu pracy, szkoły i domowych obowiązków. Teściowa była obecna wszędzie: w kuchni, w salonie, nawet w naszych rozmowach szeptanych po nocach.

Bywały dni, kiedy jej obecność ciążyła mi jak kamień. Miała swoje zasady: obiad o piętnastej, cisza po dwudziestej drugiej, żadnych gości bez jej zgody. Ale były też chwile wdzięczności — kiedy pomagała z dziećmi, gotowała rosół w niedzielę albo przynosiła mi herbatę do łóżka, gdy byłam chora. Myślałam wtedy: „Może nie jest tak źle? Może to jest właśnie rodzina?”

Ale wszystko zmieniło się tej wiosny. Pani Halina przeszła na emeryturę i nagle zaczęła mówić o „błogim życiu” i „spokoju na stare lata”. Coraz częściej zamykała się w swoim pokoju z książką albo wychodziła na długie spacery z sąsiadką. Przestała gotować obiady dla wszystkich, przestała interesować się naszymi sprawami. Myślałam, że to naturalne — każdy ma prawo do odpoczynku.

Aż pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole. Dzieci już spały. Pani Halina spojrzała na nas poważnie i powiedziała:

— Słuchajcie, doszłam do wniosku, że czas coś zmienić. Chcę mieć spokój na emeryturze. Albo zaczniecie płacić mi czynsz za mieszkanie — powiedzmy, dwa tysiące miesięcznie — albo musicie się wyprowadzić.

Zamarłam. Tomek otworzył usta, ale nie wydobył z siebie słowa.

— Mamo… — zaczął cicho.

— Nie mów mi teraz „mamo” — przerwała mu ostro. — Przez lata was utrzymywałam. Teraz chcę mieć coś z życia.

Poczułam się zdradzona. Przecież tyle razy słyszałam od niej: „Jesteście moją rodziną”. Przecież pomagałam jej w chorobie, znosiłam humory i pretensje. Teraz miałam płacić za dach nad głową? Jak obca?

Przez kolejne dni atmosfera w domu była gęsta jak mgła nad Wisłą. Unikaliśmy siebie nawzajem. Dzieci wyczuwały napięcie i zadawały pytania: „Mamo, dlaczego babcia jest smutna? Czemu tata krzyczy?” Nie umiałam im odpowiedzieć.

Tomek próbował rozmawiać z matką:

— Mamo, przecież zawsze mówiłaś, że to też nasz dom…

— Był wasz — odpowiedziała chłodno. — Teraz chcę mieć ciszę i spokój. Jeśli nie stać was na czynsz, poszukajcie czegoś własnego.

Zaczęliśmy szukać mieszkań do wynajęcia. Okazało się jednak, że nasze oszczędności są zbyt skromne na własne lokum w Warszawie. Każda kolejna rozmowa kończyła się kłótnią lub łzami.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Tomka z matką przez drzwi:

— Wiesz, że nie mamy dokąd pójść… — mówił cicho.

— To nie mój problem — odpowiedziała bez cienia emocji.

Wtedy coś we mnie pękło. Przestałam czuć wdzięczność czy żal — poczułam gniew. Jak mogła tak po prostu wyrzucić nas z domu? Czy przez te wszystkie lata byłam tylko lokatorką?

Zadzwoniłam do mojej siostry Ani w Lublinie:

— Anka, nie wiem co robić… Halina chce nas wyrzucić albo każe płacić czynsz jak obcym ludziom.

— Może czas najwyższy pomyśleć o sobie? — odpowiedziała siostra. — Może to znak, żebyście zaczęli nowe życie?

Ale jak zacząć nowe życie z dwójką dzieci i pensją nauczycielki?

W pracy byłam rozkojarzona. Uczniowie pytali: „Pani Kasiu, wszystko w porządku?” Uśmiechałam się sztucznie i mówiłam: „Tak, kochani” — ale w środku czułam pustkę.

W końcu podjęliśmy decyzję: wynajmiemy małe mieszkanie na obrzeżach miasta. Będzie ciasno i skromnie, ale przynajmniej będziemy sami.

Ostatniego dnia pakowania rzeczy pani Halina weszła do naszego pokoju:

— Myślicie, że będzie wam lepiej beze mnie? — zapytała z nutą żalu.

Spojrzałam jej prosto w oczy:

— Nie wiem… Ale musimy spróbować.

Kiedy zamknęliśmy za sobą drzwi tego mieszkania po raz ostatni, poczułam ulgę i strach jednocześnie. Czy dobrze zrobiliśmy? Czy rodzina powinna być zawsze razem — nawet kosztem własnego szczęścia?

Czasami zastanawiam się: gdzie kończy się dobroć, a zaczyna egoizm? Czy można być szczęśliwym, jeśli ktoś inny cierpi przez nasze decyzje? Może każdy musi kiedyś wybrać własną drogę — nawet jeśli prowadzi ona przez łzy.