Gdy Rodzina Dzieli: Opowieść o Spadku, Miłości i Zdradzie
— Naprawdę to już wszystko? — mój głos zadrżał, gdy patrzyłam na Marka, który siedział przy stole, wzrok wbity w podłogę. W salonie mieszkania teściowej, powietrze było ciężkie od napięcia. Wszyscy milczeli, tylko ona — pani Helena, kobieta, która przez całe życie trzymała rodzinę żelazną ręką — mówiła.
— Mieszkanie na Ochocie dostaje Tomek. On ma troje dzieci, a wy… wy sobie poradzicie. Marek, zawsze byłeś dobrym synem, ale Tomek potrzebuje więcej pomocy — powiedziała chłodno, jakby dzieliła stare ubrania, a nie przyszłość swoich dzieci.
Poczułam, jak krew napływa mi do twarzy. Spojrzałam na Marka, licząc, że coś powie, sprzeciwi się, ale on tylko milczał. Jego milczenie bolało mnie bardziej niż wszystko inne. W głowie kłębiły mi się pytania — czy to nie my przez lata pomagaliśmy Helenie? Czy to nie my co weekend przyjeżdżaliśmy, naprawialiśmy jej kran, kupowaliśmy leki, gdy zapominała pójść do lekarza? Czy to nie Marek został przy niej, kiedy Tomek wyjechał do Anglii i przez lata nie dawał znaku życia?
— Mamo, ale… — zaczęłam cicho, lecz przerwała mi ostrym spojrzeniem. — Aniu, to moja decyzja. Jesteś tylko synową.
Te słowa uderzyły mnie jak policzek. Tylko synowa. Przez lata starałam się być częścią tej rodziny — piekłam ciasta na święta, opiekowałam się wnukami, kiedy wszyscy pracowali, słuchałam jej opowieści o młodości w Lublinie. A teraz byłam tylko synową.
Tomek siedział naprzeciwko mnie z zadowolonym uśmieszkiem. Jego żona Marta już zaczęła planować remont mieszkania. — Dzieci wreszcie będą miały swoje pokoje! — powiedziała głośno, nie kryjąc ekscytacji.
Marek wstał i powiedział cicho: — Dziękuję ci, mamo. Jeśli uważasz, że tak będzie najlepiej…
Nie mogłam uwierzyć. — Marek! Naprawdę pozwolisz im nas wymazać ze wszystkiego? Naprawdę ci nie zależy?
Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. — Aniu, to jej własność. Nie mogę jej rozkazywać.
Tej nocy nie zmrużyłam oka. W głowie przewijały mi się obrazy wszystkich lat spędzonych na pomaganiu Helenie. Przypomniałam sobie, jak odkładaliśmy z własnych pensji na nową lodówkę dla niej, gdy stara się zepsuła. Jak urządzaliśmy jej balkon, bo marzyła o kwiatach jak za młodu. Jak opiekowaliśmy się jej kotem podczas jej pobytu w sanatorium.
Przez kolejne dni atmosfera w domu była lodowata. Marek zamknął się w sobie, a ja czułam, że tracę grunt pod nogami. Nie mogłam przestać myśleć o niesprawiedliwości. W pracy byłam nieobecna duchem; koleżanki zauważyły moją przygnębioną minę.
Pewnego wieczoru zadzwoniła moja siostra Magda. — Aniu, musisz porozmawiać z Markiem. Nie możesz tego dusić w sobie. Jeśli cię boli — powiedz mu!
Ale jak mu powiedzieć to, co bolało najbardziej? Że czułam się nigdy niezaakceptowana przez jego rodzinę? Że zawsze byłam tą drugą — dobrą do pomocy i pracy, ale nie do dziedziczenia?
Tydzień później Helena zaprosiła nas na obiad. Wszystko było jak dawniej — schabowy na stole, zapach świeżo pieczonego chleba, ale między nami mur z lodu.
— Aniu, pomożesz mi z ciastem? — zapytała mnie w kuchni, gdy mężczyźni oglądali mecz.
Zebrałam się na odwagę: — Heleno, mogę cię o coś zapytać? Dlaczego wszystko dajesz Tomkowi? Czy Marek naprawdę nie zasłużył na nic?
Spojrzała na mnie znad miski z jajkami. — Aniu, jesteś mądrą kobietą. Wiesz jak to u nas jest — starszy syn musi mieć coś swojego. Tomek ma więcej dzieci, potrzebuje większego mieszkania. Marek ma ciebie i wasze małe mieszkanko na Ursynowie — jesteście szczęśliwi.
— Ale tu nie chodzi o metry czy pieniądze! Chodzi o uczucia… Czuję się jak ktoś gorszy — mój głos zadrżał.
Helena wzruszyła ramionami: — Nie chciałam nikogo skrzywdzić. Tak postanowiłam. Zobaczysz, kiedy mnie zabraknie — wszystko stanie się jasne.
Nic nie było jasne poza tym, że wykreśliła nas ze swojej przyszłości.
Po powrocie do domu Marek objął mnie: — Wiem, że cię to boli. Mnie też boli. Ale nie chcę wojny z bratem o mieszkanie. Mamy siebie i tego nam nikt nie odbierze.
Płakałam długo tej nocy — z żalu do niesprawiedliwości, z poczucia odrzucenia i ze świadomości, że rodzina nie zawsze jest taka, jaką sobie wyobrażamy.
Minęły miesiące. Tomek i Marta wprowadzili się do mieszkania na Ochocie, wyremontowali je i zaprosili nas na kawę. Poszliśmy z grzeczności. Dzieci biegały po nowych panelach; Marta pokazywała nowe zasłony.
W drodze powrotnej Marek zapytał: — Nadal jesteś zła?
Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Czy byłam zła czy po prostu zraniona? Czy byłam zazdrosna czy tylko spragniona sprawiedliwości?
Dziś wiem jedno — niesprawiedliwość boli najbardziej wtedy, gdy pochodzi od tych, którym dało się najwięcej.
Czasem pytam siebie: Czy warto było tyle inwestować w rodzinę, która nigdy nas naprawdę nie przyjęła? Gdzie kończy się obowiązek synowej a zaczyna prawo do szacunku? Co wy o tym sądzicie?