Dom podzielony na pół: Kiedy zięć staje się wrogiem
— Nie pozwolę ci tego zrobić! — krzyknąłem, czując jak krew pulsuje mi w skroniach. Stałem naprzeciwko Damiana, mojego byłego zięcia, w salonie domu, który budowałem przez lata własnymi rękami. Anna stała obok mnie, blada i z oczami pełnymi łez. W powietrzu wisiała cisza, którą przerywał tylko mój ciężki oddech i cichy szloch mojej córki.
Nigdy nie sądziłem, że do tego dojdzie. Kiedy Anna poznała Damiana na studiach w Krakowie, byłem szczęśliwy. Wydawał się porządnym chłopakiem: pracowity, uprzejmy, z dobrego domu. Po ślubie postanowiłem wybudować dla nich dom na obrzeżach Tarnowa. Chciałem, żeby mieli lepiej niż ja z żoną kiedyś — żeby nie musieli zaczynać od zera. Przez dwa lata po pracy jeździłem na budowę, cegła po cegle stawiając ściany. Damian czasem pomagał, ale głównie przychodził na gotowe. Nie miałem mu tego za złe — młodzi mieli swoje życie.
Wszystko zaczęło się psuć po narodzinach wnuczki, Julki. Damian coraz częściej wracał późno do domu, unikał rozmów z Anną, a ja widziałem, jak moja córka gaśnie z dnia na dzień. Próbowałem z nim rozmawiać, ale zawsze zbywał mnie żartem lub milczeniem. Potem przyszły plotki o jego romansie z koleżanką z pracy. Anna długo nie chciała wierzyć, ale w końcu znalazła wiadomości w jego telefonie. Rozwód był nieunikniony.
Myślałem, że najgorsze już za nami. Anna wróciła do pracy w szkole, Julka zaczęła chodzić do przedszkola, a ja i żona robiliśmy wszystko, by im pomóc. Aż pewnego dnia dostałem list polecony — Damian domagał się połowy domu. Twierdził, że inwestował w remonty: nowe okna, łazienka, kuchnia. Żądał podziału majątku.
Pamiętam ten wieczór jak dziś. Siedzieliśmy przy stole w kuchni, a Anna trzymała w rękach pismo od adwokata. — Tato, co my teraz zrobimy? — zapytała cicho. Patrzyłem na nią i czułem narastającą bezsilność. Jak to możliwe, że człowiek, którego traktowałem jak syna, teraz chce odebrać nam dach nad głową?
Próbowaliśmy rozmawiać z Damianem po ludzku. Zaprosiłem go na spotkanie. — Damianie, przecież wiesz, że ten dom to moja własność — zacząłem spokojnie. — Ty tylko mieszkałeś tu z Anną.
On spojrzał na mnie zimno: — Inwestowałem w ten dom przez lata. Mam prawo do połowy.
— Prawo? — powtórzyłem z niedowierzaniem. — Prawo czy przyzwoitość? Przecież to dom mojej córki i wnuczki!
— To już nie moja sprawa — odpowiedział i wyszedł bez słowa.
Od tamtej pory zaczęło się piekło. Sprawa trafiła do sądu. Musiałem tłumaczyć się przed obcymi ludźmi z każdego rachunku za materiały budowlane sprzed dziesięciu lat. Anna była przesłuchiwana jak przestępca. Damian przysyłał kolejne pisma przez adwokata, żądając coraz więcej pieniędzy.
W domu panowała atmosfera grozy. Żona płakała po nocach, Anna zamknęła się w sobie, a mała Julka zaczęła moczyć się w nocy ze stresu. Czułem się jakbym zawiódł wszystkich — nie potrafiłem ochronić rodziny przed tym koszmarem.
Pewnego dnia spotkałem Damiana na rynku. Stał przy samochodzie i rozmawiał przez telefon. Podszedłem do niego i zapytałem: — Naprawdę chcesz zabrać własnej córce dom?
Spojrzał na mnie bez emocji: — To już nie moja rodzina.
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.
Sąd ostatecznie przyznał rację Annie i mnie — dom pozostał nasz, ale musieliśmy wypłacić Damianowi ekwiwalent za część remontów. Straciliśmy sporo pieniędzy i jeszcze więcej nerwów.
Po wszystkim długo nie mogłem dojść do siebie. Zastanawiałem się nocami: gdzie popełniłem błąd? Czy mogłem wcześniej zauważyć sygnały ostrzegawcze? Czy naprawdę warto było tyle poświęcić dla kogoś, kto tak łatwo odwrócił się od rodziny?
Dziś patrzę na Annę i Julkę bawiące się w ogrodzie i czuję ulgę, że najgorsze już za nami. Ale rana pozostała — nie tylko w portfelu, ale przede wszystkim w sercu.
Czasem pytam sam siebie: czy rodzina naprawdę jest dziś jeszcze wartością? Czy można zaufać komukolwiek bezgranicznie? Może to właśnie życie uczy nas najboleśniej, komu naprawdę zależy na naszym szczęściu…