Cisza, która boli bardziej niż bieda: Historia matki, która straciła kontakt z córką

— Milica, czy wy naprawdę nie macie już na chleb? — zapytałam przez telefon, ściskając słuchawkę tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Po drugiej stronie zapadła cisza. Słyszałam tylko cichy oddech mojej córki i gdzieś w tle płacz małej Zosi. — Mamo, damy sobie radę — odpowiedziała w końcu Milica, ale jej głos był pusty, jakby już dawno pogodziła się z losem.

Nie mogłam tego znieść. Przez całe życie starałam się być dobrą matką. Zawsze powtarzałam sobie i mężowi: „Nasza Milica nie może niczego zabraknąć”. Kiedy była mała, szyłam jej sukienki z resztek materiałów, piekłam ciasta na każdą okazję i odkładałam każdy grosz na jej przyszłość. Gdy dorosła i wyszła za Marka — chłopaka z sąsiedztwa, który wydawał się odpowiedzialny i pracowity — byłam spokojna. Myślałam, że teraz jej życie będzie już tylko lepsze.

Ale życie potrafi zaskoczyć. Marko stracił pracę w fabryce mebli w Radomiu. Najpierw myśleliśmy, że to chwilowe. Przecież jest młody, zdrowy, znajdzie coś innego. Ale miesiące mijały, a on coraz częściej siedział w domu, patrzył w telewizor albo wychodził „załatwić coś” i wracał późno wieczorem. Milica zaczęła się zamykać w sobie. Przestała dzwonić tak często jak kiedyś. Zosia rosła, a ja widziałam, jak coraz bardziej chudnie.

— Mamo, nie chcę was martwić — mówiła Milica, kiedy przyjeżdżaliśmy z torbami pełnymi jedzenia i paczkami pieluch dla Zosi. — Poradzimy sobie. Marko szuka pracy.

Ale wiedziałam, że to nieprawda. Widziałam smutek w jej oczach i zmęczenie na twarzy Marka. Mój mąż, Andrzej, próbował rozmawiać z zięciem:

— Marko, może przyjdziesz do mnie na budowę? Zawsze się przyda para rąk do pracy.

Marko tylko wzruszał ramionami:

— Panie Andrzeju, ja się nie znam na budowlance…

W końcu zaczęliśmy pomagać im finansowo. Co miesiąc przelewaliśmy im pieniądze na czynsz i rachunki. Czasem Andrzej jechał do nich z workiem ziemniaków albo mięsem od znajomego rzeźnika. Robiliśmy wszystko, co mogliśmy.

Ale im więcej pomagaliśmy, tym bardziej Milica się oddalała. Przestała odbierać telefony. Na wiadomości odpowiadała zdawkowo: „Dziękuję”, „Wszystko dobrze”, „Nie martwcie się”. Zosia przestała mówić do mnie „babciu” przez telefon — jakby ktoś jej zabronił.

Pewnego dnia pojechałam do nich bez zapowiedzi. Drzwi otworzył Marko. Był rozczochrany i widać było, że dopiero co wstał z łóżka.

— Milica jest zajęta — powiedział szorstko. — Może innym razem.

Usłyszałam głos Zosi z pokoju:

— Babciu! Babciu!

Ale Marko zamknął drzwi przed moim nosem.

Wróciłam do domu zapłakana. Andrzej próbował mnie pocieszać:

— Może potrzebują trochę przestrzeni? Może czują się winni?

Ale ja czułam tylko pustkę i żal. Przecież chcieliśmy dobrze! Czy to źle pomagać własnemu dziecku?

Minęły tygodnie. Milica coraz rzadziej się odzywała. W końcu napisała krótką wiadomość: „Mamo, proszę nie przyjeżdżajcie bez zapowiedzi. Potrzebujemy spokoju.”

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, gdzie popełniliśmy błąd. Czy za bardzo ingerowaliśmy w ich życie? Czy nasza pomoc była dla nich ciężarem?

Przypomniałam sobie rozmowę sprzed lat:

— Mamo, obiecaj mi jedno — powiedziała wtedy Milica, jeszcze jako nastolatka. — Nigdy nie będziesz mnie traktować jak dziecko.

Obiecałam. Ale czy dotrzymałam tej obietnicy?

Dziś siedzę przy kuchennym stole i patrzę na zdjęcie Zosi na lodówce. Tyle bym dała, żeby znów usłyszeć jej śmiech przez telefon albo zobaczyć Milicę uśmiechniętą tak jak dawniej.

Czy naprawdę można kochać za bardzo? Czy czasem pomagając bliskim nie odbieramy im poczucia własnej wartości? Może powinnam była pozwolić im upaść i samodzielnie się podnieść?

Nie wiem już nic. Pozostała tylko cisza — ta sama cisza, która boli bardziej niż bieda.