Cały wieczór przyglądałam się tej dziewczynie – moja przyszła synowa nie pasuje do mojego syna

– Weronika, uspokój się, przecież to tylko kolacja – powtarzałam sobie w myślach, wycierając dłonie o fartuch. Ale serce waliło mi jak młotem. W małym miasteczku pod Łowiczem, gdzie każdy zna każdego, a plotki rozchodzą się szybciej niż zapach świeżo pieczonego chleba, takie spotkanie to nie lada wydarzenie. Mój syn Kacper, oczko w głowie, miał dziś przedstawić mi swoją dziewczynę. Przyszłą synową.

Zegar w kuchni wybił osiemnastą, gdy usłyszałam dźwięk klucza w drzwiach. – Mamo, jesteśmy! – zawołał Kacper z przedpokoju. Wyszedł mu naprzeciw, a za nim… ona. Julia. Wysoka, szczupła, z włosami w kolorze ciemnej czekolady i spojrzeniem, które wydawało się patrzeć gdzieś ponad moją głową. Uśmiechnęła się grzecznie, ale jej dłoń była chłodna i wilgotna, gdy podała mi ją na powitanie.

– Dzień dobry, pani Weroniko. Bardzo mi miło panią poznać – powiedziała cicho. Z trudem powstrzymałam się od westchnienia. Miała na sobie dżinsy z dziurami na kolanach i bluzę z jakimś angielskim napisem. Pomyślałam: „To już nie te czasy, kiedy dziewczyna przychodziła do domu chłopaka w sukience i z kwiatami dla przyszłej teściowej”.

Kolacja ciągnęła się w nieskończoność. Cały wieczór przyglądałam się tej dziewczynie. Zauważyłam, że nie je mięsa – tylko ziemniaki i surówkę. Kiedy zapytałam, czy nie smakuje jej schabowy, odpowiedziała: – Jestem weganką. Przepraszam, mogłam uprzedzić…

Kacper spojrzał na mnie przepraszająco. – Mamo, Julia nie je mięsa od kilku lat.

– Aha – mruknęłam, próbując ukryć irytację. W naszej rodzinie mięso to podstawa każdego obiadu! Jak ona zamierza gotować mojemu synowi?

Rozmowa szła jak po grudzie. Julia opowiadała o swoich studiach w Warszawie, o pracy w fundacji ekologicznej i o planach podróży do Azji. Słuchałam tego wszystkiego z rosnącym niepokojem. Kacper zawsze był domatorem, kochał nasze tradycje, święta spędzał z rodziną, a teraz…

– Chcemy pojechać razem na wolontariat do Nepalu – powiedział nagle mój syn, patrząc na mnie z nadzieją.

– Do Nepalu? – powtórzyłam głucho. – A co z twoją pracą w urzędzie? Z domem?

– Mamo, świat jest większy niż Łowicz – odpowiedział cicho.

Po kolacji Kacper poszedł odprowadzić Julię na autobus. Zostałam sama w kuchni, patrząc na niedojedzone talerze i czując narastający ból głowy. Przypomniałam sobie własną młodość – jak rodzice narzucali mi wybory, jak marzyłam o innym życiu… Ale przecież ja chciałam dla Kacpra tylko dobrze! Chciałam, żeby miał stabilność, rodzinę, kogoś, kto będzie o niego dbał.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra Elżbieta.

– I jak było? – zapytała z ciekawością.

– Nie wiem… Ona jest taka… inna. Nie pasuje do naszej rodziny. Nie umie nawet ugotować rosołu! – wybuchłam.

– Weronika, czasy się zmieniają. Może warto dać jej szansę? – próbowała mnie przekonać.

Ale ja nie potrafiłam się uspokoić. Przez kolejne dni obserwowałam Kacpra – był szczęśliwy jak nigdy dotąd. Opowiadał o Julii z błyskiem w oku, planował przyszłość pełną podróży i nowych doświadczeń. Czułam się coraz bardziej wykluczona z jego życia.

Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole.

– Mamo… wiem, że Julia ci się nie podoba – zaczął ostrożnie Kacper.

– Nie chodzi o to, że mi się nie podoba… Po prostu martwię się o ciebie. Ona jest taka inna…

– Ale ja ją kocham! – przerwał mi gwałtownie. – I chcę być z nią, nawet jeśli tobie to nie odpowiada.

Te słowa zabolały mnie bardziej niż cokolwiek innego. Przez chwilę miałam ochotę krzyknąć: „A co ze mną?!” Ale ugryzłam się w język.

Minęły tygodnie. Julia coraz częściej bywała u nas w domu. Próbowałam ją poznać lepiej – rozmawiałyśmy o książkach, o jej pracy w fundacji… Zaczęłam dostrzegać jej dobre strony: była uprzejma, troskliwa wobec Kacpra, miała swoje pasje i marzenia. Ale ciągle czułam dystans.

W końcu nadszedł dzień ich wyjazdu do Nepalu. Odprowadziłam ich na dworzec PKS w Łowiczu. Kacper uściskał mnie mocno.

– Mamo… dziękuję za wszystko. Wrócimy za kilka miesięcy.

Patrzyłam za nimi długo, aż autobus zniknął za zakrętem. Wróciłam do pustego domu i usiadłam przy stole. Poczułam łzy na policzkach.

Czy naprawdę bycie matką oznacza ciągłe martwienie się o szczęście dziecka? Czy powinnam pozwolić mu żyć własnym życiem, nawet jeśli to życie tak bardzo różni się od mojego wyobrażenia? Może czasem trzeba po prostu zaufać… Nawet jeśli serce pęka z niepokoju.