Całe życie byłam matką. Oddałam wszystko, by dzieciom było lżej: Teraz słyszę: „Nie wtrącaj się w nasze życie”

– Mamo, proszę cię, nie wtrącaj się w nasze życie – słyszę głos mojej córki, Agaty, przez telefon. Jej ton jest zimny, stanowczy. Przez chwilę nie wiem, co odpowiedzieć. W mojej głowie kłębią się wspomnienia – jej pierwsze kroki, gorączkowe noce, kiedy siedziałam przy jej łóżku, trzymając ją za rękę i modląc się, by gorączka spadła. Teraz moje dziecko mówi mi, żebym się nie wtrącała.

Zawsze byłam matką. Nie tylko z obowiązku – to było moje powołanie, sens życia. Kiedy urodził się Tomek, mój najstarszy syn, miałam 24 lata i cały świat przede mną. Ale świat szybko skurczył się do czterech ścian naszego mieszkania w bloku na warszawskim Ursynowie. Potem przyszła Agata, a po niej najmłodszy – Kuba. Mój mąż, Andrzej, pracował dużo i często wracał późno. To ja byłam tą, która znała każdy szczegół z życia dzieci: ich ulubione bajki, lęki przed ciemnością, pierwsze miłości.

Pamiętam, jak rezygnowałam z pracy na etacie, bo Tomek miał astmę i potrzebował mnie w domu. Pamiętam łzy rozczarowania, kiedy koleżanki opowiadały o awansach i podróżach służbowych, a ja liczyłam grosze na zakupy i szyłam dzieciom ubrania na maszynie po mamie. Ale nigdy nie żałowałam. Mówiłam sobie: „Jeszcze zdążę pomyśleć o sobie, teraz najważniejsze są one”.

Dzieci rosły. Każdy ich sukces był moim sukcesem – pierwsza piątka z matematyki Tomka, konkurs recytatorski Agaty, medal Kuby na zawodach pływackich. Byłam na każdym przedstawieniu szkolnym, piekłam ciasta na kiermasze, szykowałam stroje na bale przebierańców. Andrzej był obecny bardziej ciałem niż duchem – zawsze zmęczony, zawsze z gazetą w ręku. Ja byłam tą, która tuliła po nieudanych egzaminach i cieszyła się z drobnych zwycięstw.

Kiedy dzieci poszły na studia, poczułam pustkę. Nagle nikt nie pytał mnie o radę przy wyborze butów czy plecaka. Zaczęłam wtedy piec chleby i robić przetwory – żeby mieć czym ich przyciągnąć do domu. Zawsze miałam nadzieję, że będą wracać chociaż na niedzielny obiad.

Ale świat się zmienił. Dzieci dorosły szybciej niż myślałam. Tomek wyjechał do Wrocławia za pracą i rzadko dzwonił. Agata wyszła za mąż za chłopaka z Gdańska i zamieszkała nad morzem. Kuba został w Warszawie, ale widywałam go coraz rzadziej – zawsze zajęty, zawsze w biegu.

Zaczęłam czuć się zbędna. Próbowałam angażować się w ich życie – dzwoniłam z pytaniami o zdrowie, proponowałam pomoc przy wnukach Agaty. Ale coraz częściej słyszałam: „Mamo, damy sobie radę”, „Nie musisz przyjeżdżać”, „Nie martw się tak”.

Pewnego dnia zadzwoniłam do Tomka. Chciałam zapytać, czy nie potrzebuje pieniędzy na nowy samochód – wiedziałam, że jego stary ledwo zipie. Odebrała jego żona:
– Dzień dobry pani Mario. Tomek jest zajęty. Jeśli chodzi o samochód – poradzimy sobie sami.

Poczułam się jak intruz we własnej rodzinie.

Z Andrzejem coraz częściej mijaliśmy się w kuchni bez słowa. On miał swoje krzyżówki i telewizor, ja swoje przetwory i książki kucharskie. Czasem próbowałam zacząć rozmowę:
– Andrzej, może pojedziemy gdzieś razem? Nad jezioro? Do teatru?
– Po co? – odpowiadał bez entuzjazmu. – Dzieci mają swoje życie.

A ja? Czy ja mam jakieś życie poza byciem matką?

W zeszłym tygodniu zadzwoniła Agata. Była zdenerwowana:
– Mamo, rozmawiałam z Tomkiem i Kubą. Uważamy, że za bardzo się wtrącasz. Jesteśmy dorośli. Chcemy sami podejmować decyzje.

Siedziałam wtedy przy kuchennym stole z kubkiem zimnej herbaty w dłoniach. Słowa córki bolały bardziej niż jakiekolwiek nieprzespane noce czy zmęczenie sprzed lat.

Przez kilka dni chodziłam jak cień po mieszkaniu. Próbowałam znaleźć sobie zajęcie – upiekłam szarlotkę według starego przepisu mamy, posadziłam nowe kwiaty na balkonie. Ale wszystko wydawało się puste.

W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do przyjaciółki z dawnych lat – Hanki.
– Mario, musisz pomyśleć o sobie – powiedziała mi stanowczo. – Dzieci cię kochają, ale mają swoje życie. Ty też masz prawo mieć swoje.

Ale jak zacząć żyć dla siebie po tylu latach życia dla innych?

Wieczorem usiadłam przy stole naprzeciwko Andrzeja.
– Andrzej… może spróbujemy coś zmienić? Może pójdziemy razem na spacer? Albo zapiszemy się na kurs tańca?
Spojrzał na mnie zaskoczony:
– Myślisz… że jeszcze potrafimy?

Nie odpowiedziałam od razu. W moim sercu walczyły nadzieja i strach przed samotnością.

Dziś patrzę przez okno na plac zabaw pod blokiem i widzę młode matki biegające za dziećmi. Przypominam sobie siebie sprzed lat – pełną energii i wiary, że miłość matki wystarczy za wszystko.

A teraz? Teraz uczę się być kimś więcej niż tylko matką.

Czy można być zbyt dobrą matką? Czy poświęcenie naprawdę jest cnotą… czy może pułapką? Czasem myślę: co by było, gdybym choć raz postawiła siebie na pierwszym miejscu?