Przegapiłam swoje przeznaczenie: Historia o miłości, której nie odważyłam się przyjąć

— Przepraszam, czy może pani wydać mi resztę w drobnych? — zapytał cicho mężczyzna w czarnej kurtce, stojąc przede mną przy kasie. Jego głos był spokojny, ale w oczach miał coś, co sprawiło, że na moment zapomniałam, gdzie jestem. Stacja benzynowa na obrzeżach Wrocławia nigdy nie była miejscem wielkich emocji, raczej rutyny i zmęczenia. Ale tego dnia, gdy spojrzałam w jego szare oczy, poczułam coś dziwnego — jakby świat na chwilę zwolnił.

Niektórzy uważają, że szukanie miłości w pracy to niepoważna sprawa. Ja nie szukałam, miłość sama mnie znalazła. I to nie w postaci eleganckiego kolegi z filiżanką kawy i krawatem, ale cichego mężczyzny w czarnej Mazdzie stojącego w kolejce na stacji benzynowej, gdzie pracowałam. Na początku tylko na mnie patrzył. Potem zaczął się uśmiechać. Wydawało mi się, że zna mnie lepiej niż ja sama siebie.

Nazywam się Marta Nowicka. Mam trzydzieści dwa lata i od pięciu lat pracuję na tej samej stacji benzynowej. Moje życie toczy się między zmianami, domem a opieką nad chorą matką. Ojciec odszedł dawno temu, zostawiając nas z długami i pustką, której nikt nie potrafił wypełnić. Miałam marzenia — chciałam być nauczycielką polskiego, pisać książki, podróżować po świecie. Ale życie szybko sprowadziło mnie na ziemię.

Ten mężczyzna pojawiał się coraz częściej. Zawsze tankował do pełna, zawsze płacił gotówką i zawsze zostawiał mi uśmiech. Czasem przynosił kawę — jedną dla siebie, drugą dla mnie. — Dla pani — mówił cicho i odchodził zanim zdążyłam podziękować. Koleżanki z pracy zaczęły żartować: — Marta, masz adoratora! Może w końcu ktoś cię wyrwie z tej stacji!

Ale ja się bałam. Bałam się zaufać komuś obcemu, bałam się zmian. W domu matka powtarzała: — Uważaj na ludzi, Marta. Każdy czegoś chce. Nie daj się wykorzystać. Słowa matki były jak cień, który kładł się na każdym moim kroku.

Pewnego dnia przyszedł z bukietem tulipanów. — Może pójdziemy kiedyś na spacer? — zapytał nieśmiało. Patrzyłam na niego długo, próbując znaleźć odpowiedź. Chciałam powiedzieć „tak”, ale słowa ugrzęzły mi w gardle.

— Przepraszam… Nie mogę — wyszeptałam.

W jego oczach zobaczyłam rozczarowanie, ale tylko skinął głową i wyszedł. Od tamtej pory nie pojawił się już więcej.

Minęły tygodnie. Każdego dnia patrzyłam przez okno stacji, wypatrując czarnej Mazdy. Koleżanki pytały: — Co się stało z twoim adoratorem? A ja tylko wzruszałam ramionami i udawałam, że mnie to nie obchodzi.

W domu matka była coraz słabsza. Często siedziała przy oknie i patrzyła w dal. — Marta, nie zmarnuj życia tak jak ja — powiedziała pewnego wieczoru. — Nie bój się kochać.

Te słowa bolały mnie bardziej niż cokolwiek innego. Przecież całe życie słyszałam od niej tylko ostrzeżenia i przestrogi. Teraz nagle chciała dla mnie czegoś więcej?

Któregoś dnia po pracy wracałam do domu pieszo. Było już ciemno, padał deszcz. Przechodziłam obok parku i zobaczyłam go — siedział na ławce pod drzewem, mokry od deszczu, zapatrzony w dal.

— Co ty tu robisz? — zapytałam zaskoczona.

— Czekałem na ciebie — odpowiedział spokojnie. — Chciałem ci tylko powiedzieć… że rozumiem. Że nie musisz się bać.

Usiadłam obok niego i przez chwilę milczeliśmy.

— Boję się… wszystkiego — przyznałam cicho. — Boję się zaufać, boję się stracić kontrolę nad swoim życiem.

— Życie to nie jest coś, co można kontrolować — powiedział łagodnie. — Czasem trzeba po prostu pozwolić sobie być szczęśliwym.

Spojrzałam na niego i poczułam łzy napływające do oczu.

— Nie wiem nawet jak masz na imię — wyszeptałam.

— Michał — odpowiedział z uśmiechem.

Tego wieczoru rozmawialiśmy długo. Opowiedział mi o sobie — był informatykiem, rozwiedzionym ojcem sześcioletniej dziewczynki. Przeszedł przez swoje piekło i nauczył się żyć na nowo.

Zaczęliśmy spotykać się częściej. Najpierw były to krótkie spacery po pracy, potem wspólne kawy w małych kawiarniach na Nadodrzu. Michał był cierpliwy i wyrozumiały. Nigdy nie naciskał, nigdy nie wymagał więcej niż mogłam dać.

Ale im bardziej zbliżałam się do niego, tym większy czułam lęk. Matka coraz częściej chorowała, potrzebowała mojej opieki niemal przez całą dobę. Michał proponował pomoc: — Mogę cię odciążyć, mogę pomóc ci znaleźć opiekunkę dla mamy.

Ale ja czułam się winna nawet za myśl o tym. Jak mogłam zostawić matkę samą? Jak mogłam myśleć o sobie?

Pewnego dnia matka upadła w łazience i trafiła do szpitala. Spędziłam przy niej całą noc, a rano zadzwonił Michał.

— Marta, musisz zadbać też o siebie — powiedział cicho.

Ale ja byłam już zbyt zmęczona i zbyt przestraszona.

— Nie mogę… Przepraszam… To wszystko jest za trudne — wyszeptałam i rozłączyłam się.

Od tamtej pory Michał już więcej nie zadzwonił.

Matka wróciła do domu po kilku tygodniach rehabilitacji. Była słaba, ale zaczęła mówić o przeszłości inaczej niż zwykle.

— Marta… Ja też kiedyś przegapiłam swoje przeznaczenie — wyznała pewnego wieczoru. — Bałam się żyć dla siebie i zostałam sama.

Te słowa dźwięczą mi w głowie do dziś.

Minął rok od tamtych wydarzeń. Michała już nie widuję. Słyszałam od znajomej ze stacji, że wyjechał do Gdańska z córką i nową partnerką.

Czasem patrzę na swoje odbicie w lustrze i zastanawiam się: ile razy można przegapić swoje przeznaczenie? Czy los daje nam drugą szansę? A może trzeba samemu ją sobie stworzyć?

Może ktoś z was zna odpowiedź.