Notatka spod mostu: Historia spotkania, które zmieniło moje spojrzenie na świat
— Proszę pani, czy mogłaby mi pani kupić coś do jedzenia? — jego głos był cichy, prawie nieśmiały, a oczy miał zmęczone, jakby od lat nie spał spokojnie. Stałam z gorącym kebabem i kawą w ręku, jeszcze przez chwilę czując na sobie ciężar porannego spotkania w biurze. Warszawa była dziś szara i wilgotna, a ja marzyłam tylko o tym, żeby wrócić do domu i schować się pod kocem. Ale ten mężczyzna siedzący pod ścianą kawiarni — z brudną kurtką i rękami schowanymi w za dużych rękawiczkach — sprawił, że zatrzymałam się na chwilę dłużej.
— Jasne — odpowiedziałam po chwili wahania. — Co by pan chciał?
— Cokolwiek… może shawarmę i kawę? — odpowiedział z lekkim uśmiechem, jakby nie wierzył, że naprawdę to zrobię.
Weszłam z powrotem do środka. Czułam na sobie wzrok ludzi — niektórzy patrzyli z politowaniem, inni z lekkim rozbawieniem. „Po co się przejmować? Przecież to nie moja sprawa” — słyszałam w głowie głos mojej matki, która zawsze powtarzała, że trzeba dbać o siebie i rodzinę, a nie o obcych. Ale ja nie potrafiłam przejść obojętnie.
Kiedy wróciłam z jedzeniem i kawą, mężczyzna spojrzał na mnie z wdzięcznością. — Dziękuję… naprawdę dziękuję. Mało kto dziś zatrzymuje się przy takich jak ja.
— Proszę się nie przejmować — odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć. — Każdy czasem potrzebuje pomocy.
Przez chwilę siedzieliśmy razem na ławce pod kawiarnią. On jadł powoli, jakby celebrował każdy kęs. Ja patrzyłam na przechodniów — większość nawet nie zauważała nas w tym tłumie spieszących się ludzi.
— Wie pani… kiedyś miałem dom, rodzinę, pracę. Wszystko straciłem przez jeden głupi błąd. — Jego głos był cichy, ale słowa wbijały się we mnie jak szpilki. — Nikt nie wie, jak szybko można spaść na dno.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przypomniałam sobie własne kłótnie z mężem o pieniądze, o dzieci, o to, że za dużo pracuję. Czy ja też mogłabym kiedyś znaleźć się w takiej sytuacji?
— Jak ma pan na imię? — zapytałam.
— Andrzej. A pani?
— Marta.
Uśmiechnął się smutno. — Dziękuję, Marto. Mało kto dziś pyta mnie o imię.
Kiedy już miałam odejść, Andrzej wyjął z kieszeni zmiętą kartkę papieru. — Proszę… przeczyta ją pani dopiero w domu. To ważne.
Wzięłam notatkę trochę zaskoczona i ruszyłam w stronę przystanku tramwajowego. Całą drogę do domu czułam dziwny niepokój — jakby ta kartka ważyła więcej niż cała moja torba z laptopem i dokumentami.
W mieszkaniu czekała na mnie cisza. Mąż był w pracy, dzieci w szkole. Usiadłam przy kuchennym stole i rozwinęłam kartkę:
„Nie oceniaj ludzi po tym, co widzisz na ulicy. Każdy ma swoją historię. Ja byłem kiedyś taki jak ty: miałem rodzinę, dom, plany na przyszłość. Wystarczył jeden błąd — alkohol po śmierci żony, utrata pracy, potem mieszkania. Rodzina odwróciła się ode mnie. Dziś jestem tu, gdzie jestem. Ale każdy dzień to nowa szansa. Dziękuję ci za to jedzenie i za rozmowę. Może kiedyś to ty będziesz potrzebować pomocy od kogoś obcego? Pamiętaj: dobro wraca. Andrzej.”
Czytałam te słowa kilka razy, a łzy same napływały mi do oczu. Przypomniałam sobie rozmowy z mężem o tym, jak bardzo boimy się przyszłości — czy wystarczy nam pieniędzy na kredyt, czy dzieci będą szczęśliwe, czy nie zgubimy się w tym codziennym biegu za lepszym życiem.
Wieczorem opowiedziałam o wszystkim mężowi. Siedzieliśmy długo przy stole w milczeniu.
— Wiesz… może powinniśmy częściej pomagać innym? — zapytał cicho.
— Może… Może powinniśmy też bardziej dbać o siebie nawzajem? Bo przecież nikt nie jest niezniszczalny.
Następnego dnia wróciłam pod kawiarnię. Andrzeja już tam nie było. Zostawiłam mu kanapkę i termos z herbatą na ławce — może wróci.
Od tamtej pory częściej rozglądam się wokół siebie. Staram się widzieć ludzi, a nie tylko ich problemy czy brudne ubrania. Czasem wystarczy jeden gest, jedno dobre słowo.
Czy naprawdę tak trudno jest zatrzymać się na chwilę i zobaczyć drugiego człowieka? Czy nasze codzienne troski są ważniejsze niż czyjeś życie? Może warto czasem wyjść poza własny świat i spróbować zmienić czyjś dzień na lepszy?