Lepsze życie w wynajmowanej kawalerce niż pod jednym dachem z teściową. Historia Wandy i Krzysztofa.

— Krzysiu, ile można?! — mój głos załamał się w szept przesiąknięty zmęczeniem i rozgoryczeniem. — Minęły już dwa lata od ślubu, a wciąż mieszkamy u twojej matki. Kiedy to się skończy?

Krzysztof spojrzał na mnie z irytacją, marszcząc brwi. — Co znów jest nie tak? — odpowiedział chłodno. — Mamy dach nad głową, wszystko pod ręką. Nie masz własnego mieszkania, a tutaj przynajmniej nie musimy się martwić o czynsz.

Poczułam, jak narasta we mnie fala bezsilności. Chciałam krzyczeć, płakać, uciec. Ale zamiast tego tylko westchnęłam i odwróciłam wzrok. W kuchni słychać było szuranie kapci — pani Helena, jego matka, już od rana krzątała się po domu, komentując wszystko, co robiłam. Nawet to, jak kroję chleb.

— Wanda, nie tak się trzyma nóż — usłyszałam znajomy ton pouczania. — Zaraz się skaleczysz. I znowu zostawiasz okruchy na blacie…

Zacisnęłam zęby. Codziennie to samo. Każdy mój ruch był oceniany, każdy błąd wytykany. Nawet kiedy próbowałam być niewidzialna, pani Helena znajdowała powód do narzekania.

— Krzysiu, porozmawiaj ze swoją żoną — rzuciła przez ramię do syna. — Ona chyba nie rozumie, jak się prowadzi dom.

Krzysztof tylko wzruszył ramionami i wrócił do czytania gazety. Czułam się coraz bardziej samotna w tym domu pełnym ludzi.

Wieczorami zamykałam się w naszej małej sypialni, która była jedynym miejscem, gdzie mogłam być sobą. Ale nawet tam nie miałam spokoju. Pani Helena potrafiła wejść bez pukania, żeby „sprawdzić, czy wszystko w porządku”.

— Wanda, dlaczego nie masz jeszcze dzieci? — zapytała pewnego wieczoru, siadając na brzegu łóżka. — Dwa lata po ślubie… Ja już wtedy miałam Krzysia.

Zacisnęłam pięści pod kołdrą. Nie wiedziała, że od miesięcy chodzę po lekarzach, że każda miesiączka to dla mnie porażka i łzy w poduszkę. Ale nie mogłam jej tego powiedzieć. Bałam się jej litości i kolejnych rad.

Krzysztof nie rozumiał mojego bólu. — Mama chce dobrze — powtarzał. — Po prostu musisz się przyzwyczaić.

Ale ja nie chciałam się przyzwyczajać do życia pod cudzym dyktando. Chciałam mieć własny dom, nawet jeśli miałby to być wynajmowany pokój z kuchnią wielkości szafy.

Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. W przedpokoju usłyszałam rozmowę:

— Ona jest taka nieporadna… Nie wiem, czy kiedykolwiek będzie dobrą żoną dla mojego syna — mówiła pani Helena do sąsiadki.

Serce mi zamarło. Stałam nieruchomo za drzwiami, słuchając tych słów jak wyroku. Poczułam się jak intruz we własnym życiu.

Tego wieczoru nie wytrzymałam. — Krzysiu, musimy pogadać — powiedziałam stanowczo.

— Znowu zaczynasz? — westchnął ciężko.

— Tak! Bo mam dość! Twoja mama mnie nie akceptuje, ciągle mnie krytykuje! Ja tu nie wytrzymam dłużej!

— Przesadzasz…

— Nie! To ty nie widzisz problemu! — głos mi się załamał. — Albo coś zmienimy, albo…

Nie dokończyłam. W oczach stanęły mi łzy.

Przez kolejne dni unikaliśmy rozmów. Krzysztof zamykał się w sobie, ja coraz częściej wychodziłam z domu pod pretekstem nadgodzin w pracy.

W końcu zebrałam się na odwagę i zaczęłam szukać mieszkania do wynajęcia. Kawalerka na Pradze była mała i ciemna, ale miała jedno: drzwi zamykane na klucz i ciszę.

— Zwariowałaś? — Krzysztof patrzył na mnie jak na obcą osobę. — Chcesz płacić komuś obcemu za klitkę zamiast mieszkać tutaj?

— Tak! Bo wolę mieć swój spokój niż luksusy pod dyktando twojej mamy!

W końcu zgodził się obejrzeć ze mną kilka mieszkań. Był oschły i milczący. Widziałam w jego oczach rozczarowanie, może nawet żal.

Pierwsza noc w nowym miejscu była dziwna. Siedzieliśmy na podłodze z pizzą na kolanach, patrząc na siebie w ciszy.

— Myślisz, że damy radę? — zapytał cicho.

— Nie wiem… Ale przynajmniej spróbujemy żyć po swojemu.

Minęły tygodnie zanim poczułam się naprawdę u siebie. Było ciężko: rachunki, ciasnota, brak wygód. Ale nikt mnie nie oceniał za to, jak myję naczynia czy kiedy wracam z pracy.

Z czasem Krzysztof zaczął doceniać naszą niezależność. Zaczęliśmy rozmawiać więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Były kłótnie o drobiazgi, ale były też wspólne śniadania bez świadków i wieczory przy winie.

Czasem odwiedzaliśmy panią Helenę. Była chłodna i zdystansowana, ale już nie miała nade mną władzy.

Dziś wiem jedno: lepiej żyć skromnie na swoim niż w luksusie pod cudzym okiem. Może to egoizm? A może po prostu prawo do własnego życia?

Czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla świętego spokoju innych? Ile jesteśmy w stanie znieść zanim powiemy: dość?