Dwie kawalerki zamiast wspólnego domu: Jak zdrada mojego męża rozbiła nasze marzenia i zmusiła mnie do walki o siebie
— Jak mogłeś mi to zrobić, Piotr? — mój głos drżał, a łzy cisnęły się do oczu. Stałam w kuchni, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. Piotr nawet nie podniósł wzroku znad ekranu telefonu.
— Przesadzasz, Anka. To tylko mieszkania. Przecież i tak będziemy mieli gdzie mieszkać — odpowiedział spokojnie, jakby właśnie zamówił pizzę, a nie przekreślił nasze wspólne plany.
Jeszcze tydzień temu byłam pewna, że wkrótce zamieszkamy razem w naszym wymarzonym dwupokojowym mieszkaniu na Żoliborzu. Oglądaliśmy katalogi, wybieraliśmy kolory ścian, śmialiśmy się z moich pomysłów na tapetę w kuchni. Wszystko wydawało się takie pewne, takie nasze. A potem, w jeden wieczór, wszystko runęło.
Dowiedziałam się przypadkiem. Usłyszałam rozmowę Piotra z jego matką przez drzwi łazienki. „Mamo, jedna kawalerka będzie dla ciebie, druga dla nas. Tak będzie lepiej dla wszystkich.” Zamarłam. Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Przez chwilę miałam nadzieję, że to żart. Ale kiedy zobaczyłam dokumenty na stole — umowy przedwstępne podpisane bez mojego udziału — poczułam się jak powietrze.
Przez całą noc nie mogłam spać. Wpatrywałam się w sufit i próbowałam zrozumieć, dlaczego Piotr podjął tak ważną decyzję bez konsultacji ze mną. Czy naprawdę jestem dla niego aż tak nieważna? Czy nasze marzenia były tylko moimi marzeniami?
Rano zebrałam się na odwagę i zapytałam go wprost. Jego odpowiedzi były chłodne, wyważone, jakby rozmawiał z klientem w pracy, a nie z żoną.
— Anka, musiałem to zrobić. Mama nie może już mieszkać sama na Pradze. Tam jest niebezpiecznie, a poza tym… ona zawsze była sama po śmierci taty. Muszę jej pomóc.
— Ale dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Dlaczego nie mogliśmy razem podjąć tej decyzji?
— Bo wiedziałem, że będziesz robić problemy. Ty zawsze chcesz wszystko po swojemu.
Te słowa bolały bardziej niż sama zdrada. „Zawsze chcesz wszystko po swojemu” — jakby moje potrzeby były fanaberią, a nie czymś oczywistym w małżeństwie.
Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Piotr wracał późno z pracy, unikał rozmów. Jego matka zaczęła dzwonić coraz częściej, dopytując o szczegóły przeprowadzki. Czułam się coraz bardziej osaczona i niewidzialna we własnym domu.
Moja mama próbowała mnie pocieszać przez telefon:
— Aniu, musisz walczyć o siebie. Nie możesz pozwolić, żeby ktoś decydował za ciebie.
Ale jak walczyć, kiedy druga strona nawet nie chce słuchać?
W pracy byłam cieniem samej siebie. Koleżanki pytały, czy wszystko u mnie w porządku. Uśmiechałam się sztucznie i mówiłam: „Tak, po prostu jestem zmęczona”. W środku jednak czułam się jak rozbita porcelanowa filiżanka — niby cała, ale pełna pęknięć.
W weekend Piotr zabrał mnie do jednej z tych kawalerek. Była ciasna, ciemna i zimna. „Tu będziemy mieli swój kąt” — powiedział z dumą, jakby pokazywał mi pałac. Patrzyłam na niego i nie poznawałam człowieka, którego kiedyś kochałam bezgranicznie.
Wieczorem wybuchła kolejna kłótnia:
— Piotrze, ja nie chcę tak żyć! To nie jest nasz dom! To są dwa osobne światy!
— Przesadzasz! Zawsze jesteś niezadowolona! — krzyknął i trzasnął drzwiami.
Zostałam sama w pustym mieszkaniu. Siedziałam na podłodze i płakałam jak dziecko. Wtedy zadzwoniła moja siostra, Marta.
— Anka, musisz postawić granice. Jeśli teraz odpuścisz, już zawsze będziesz niewidzialna.
Te słowa zapadły mi w pamięć. Postanowiłam zawalczyć o siebie.
Następnego dnia spakowałam kilka rzeczy i pojechałam do rodziców na wieś pod Warszawą. Piotr dzwonił raz — odebrałam:
— Anka, co ty wyprawiasz?
— Uczę się być ważna dla samej siebie — odpowiedziałam cicho i rozłączyłam się.
Przez kolejne dni analizowałam wszystko od początku. Nasze rozmowy, jego decyzje, moje milczenie. Zrozumiałam, że przez lata pozwalałam mu decydować za nas oboje. Zawsze byłam tą „elastyczną”, która się dostosuje.
Po tygodniu wróciłam do Warszawy i poprosiłam Piotra o poważną rozmowę.
— Albo zaczniemy budować coś razem — powiedziałam stanowczo — albo każde z nas pójdzie swoją drogą.
Piotr milczał długo. Widziałam w jego oczach strach i zagubienie.
— Nie wiem, czy potrafię… — wyszeptał w końcu.
— Ja też nie wiem — odpowiedziałam szczerze — ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę sobie odebrać głosu.
Dziś mieszkam sama w wynajętym mieszkaniu na Ochocie. Piotr został z matką w jednej z kawalerek. Czasem spotykamy się na kawę i rozmawiamy spokojniej niż kiedykolwiek wcześniej. Może jeszcze kiedyś będziemy razem — ale już na innych zasadach.
Często pytam siebie: ile jesteśmy w stanie poświęcić dla innych, zanim całkiem stracimy siebie? Czy warto walczyć o miłość za wszelką cenę? A może czasem trzeba po prostu nauczyć się być ważnym dla samego siebie?